– Nie ma chuja, żebyśmy dojechali na czas – dokonuje trafnego spostrzeżenia Adam.
Do celu, który z jakiegoś powodu błyskotliwie postanowiliśmy osiągnąć przed zachodem słońca, według pierwotnie obranej trasy pozostało nam 360 kilometrów, najpierw oblodzoną drogą nr 85 wzdłuż wybrzeża, a później gorszymi. Fakt, iż znajdujemy się właśnie na północnym skraju Islandii, w środku zimy, gdy dzień w owych szerokościach geograficznych trwa może ze cztery godziny, nie napawa optymizmem w kontekście powodzenia misji. Tym bardziej, kiedy połowę owego dnia zmarnowaliśmy na ogarnianie pobojowiska po całonocnym wlewaniu w siebie wódki na jakimś opuszczonym kempingu nieopodal wąwozu Ásbyrgi. Tak, istnieje obawa, że nie zdążymy.
Dość oczywista diagnoza Adama, nie wiedzieć czemu, nagle zasiewa w naszych szeregach popłoch i mobilizuje do wywrócenia planu do góry nogami – tak jakby wcześniej miał on jakiekolwiek szanse na realizację.
– Tam na mapie jest jakaś droga 862 z powrotem do „jedynki”, odbijamy w prawo – pada rozporządzenie.
Niniejszym rezygnujemy z pasjonującego zwiedzania zabitych chujem wiosek wzdłuż drogi nr 85 na północno-wschodnim wybrzeżu, typu Vopnafjörður, czy też Bakkafjörður, gdzie miejscowe dzikusy zapewne nie wynalazły jeszcze koła. Trudno, jestem wciąż zbyt nietrzeźwy po nocy, aby mój mózg potrafił wygenerować jakiekolwiek emocje z tym związane.
Znalazłszy dość prędko zjazd na drogę 862, tamże skręcamy i przez pierwsze minuty sprawy przybierają dość obiecujący obrót, gdyż droga jest w nadspodziewanie dobrym stanie, jak na boczną dróżkę przez pustkowie, w zimie. Na tyle dobrym, iż znak informujący o robotach drogowych postanawiamy olać i nawet nie zwalniać. Do czasu.
Wywrotki, koparki oraz przecinająca szosę w poprzek hałda żwiru i śniegu, nie pozostawia nam wielkiego pola do improwizacji. Jakieś chłopy kręcą się w pobliżu, udając, że pracują. Adam, jako jedyny trzeźwy, wydelegowany zostaje do roli posłańca, aby rozmówić się, czy damy radę to pobojowisko jakoś objechać.
Robotnicy przejawiają bardziej poirytowanie faktem, iż ktoś ośmielił się przeszkadzać im w ciężkiej pracy, niżli chęć pomocy. Trudno. Z pobieżnego oglądu mapy wynika, że teoretycznie istnieje nieopodal równoległa droga nr 864, jednak wszelkie znaki na niebie, ziemi oraz stronie Islandzkiego Zarządu Dróg wskazują, jakoby była ona zamknięta i nieprzejezdna. Podczas naprędce wykonanej rozmowy telefonicznej, pracownik dyżurny owego Zarządu również sugeruje, że powinniśmy raczej jebnąć się w głowę i wracać skąd przyjechaliśmy, bo oni tej drogi w zimie nie obsługują. Chuja tam wiedzą. Jedziemy.
Straciliśmy już ponad połowę dnia. Cóż, nie pozostaje nic innego poza nawrotką do 85-ki, a następnie próbą sforsowania 864, mimo wszystko. Nowy, równoległy szlak wita nas zdecydowanie większą ilością śniegu oraz prowizorycznym szlabanem, ustawionym przez ludzi małej wiary. Póki co nie ma tragedii. Opcja „4WD locked” i jakoś się jedzie.
Pomimo początkowo raczej bezproblemowej przeprawy, ciężko być pewnym, czy aby był to dobry pomysł. No, właściwie normalny człowiek mógłby być pewny, iż był to pomysł bardzo zły. Rozterki chwilowo schodzą na dalszy plan, gdyż zza jednej z zasp wyłania się znak i kawałek placu, który w lecie najpewniej służy za parking dla turystów. Znaczy się, jakaś atrakcja tam musi być. Chodźmy zobaczyć, cóż to za atrakcja. Byle szybko, bo -13°C na dworze, a ja mam na sobie dresowe gatki, co je wziąłem do spania.
Atrakcja, do spółki z pogodą, nie zamierza okazywać nam specjalnej gościnności. Śnieg po kolana, piździ jak skurwysyn, a nawet jeśli kiedyś była tam jakaś ścieżka, to wyłoni się spod zasp może dopiero w maju. Brnę na przełaj w dół zbocza, gdyż wolę wytarzać się w śniegu, niż szukać przez pół godziny dogodniejszego zejścia i zamarznąć nim je odnajdę. Dwaj towarzysze obierają tę drugą strategię.
Zszedłszy zboczem poniżej parkingu, staję na skraju gigantycznego kanionu, który o tej porze roku mam dla siebie chwilowo na wyłączność. Z lewej strony coś huczy i wznieca obłoki pary wodnej. Próbuję zrobić zdjęcie, co na tej pizgawicy okazuje się nie tak znowu trywialnym zadaniem. Raz, że moje palce utraciły funkcję zginania, ale to jeszcze pół biedy. Dwa, że bateria w telefonie, która przed chwilą była naładowana do 60%, przez mróz prawie padła i pokazuje teraz 5%. Cóż, idę wzdłuż kanionu, coby namierzyć źródło huku.
Krawędź kanionu, zbudowana z dość luźnych bazaltowych skał, pokrytych teraz dodatkowo grubą warstwą śniegu i lodu, uniemożliwiającego dokładne wybadanie gruntu, nie budzi specjalnego zaufania. Zionąca zań przepaść również nie zachęca do testowania wytrzymałości skalnych nawisów.
Starając się nie skręcić nogi w jakiejś szczelinie, a tym bardziej nie spaść na ryj wgłąb kanionu, maszeruję krok po kroku w stronę świetlistej chmury, z której otchłani dobiega huk. Dotarłszy w bezpośrednie sąsiedztwo obłoku, staję na brzegu spokojnej, płytkiej, choć szerokiej rzeczki. Jökulsá, gdyż taką nazwę nosi rzeczka, leniwie obmywa lodowatą wodą takie same bazaltowe kamyki, jak te, na których przed chwilą usiłowałem nie skręcić kostki. Zdaje się wręcz zachęcać, aby podejść bliżej i zaczerpnąć z jej spokojnego nurtu. Nurtu, który niosąc wodę wprost z lodowca, rzeźbi od setek lat ten sielski krajobraz. Płynie sobie, płynie… i nagle JEB! I nie ma rzeki.
Dokładnie w miejscu, w którym stoję, łagodna rzeczka przeistacza się w potwora. Sięgając ręką metr w lewą stronę, mógłbym nabrać sobie lodowcowej wody do kubka i, gdyby nie temperatura, rozłożyć piknik. Sięgając ręką ledwie metr na prawo, niechybnie pożegnałbym się z życiem. Dosłownie na odległość jednego kroku ode mnie, Jökulsá znika za krawędzią niemal 50-metrowej przepaści, tworząc najpotężniejszy wodospad Europy – Dettifoss. Nie do wiary, że można podejść aż tak blisko. I to w dresowych gaciach.
Z trudem powstrzymując objawy hipotermii ładujemy się z powrotem do auta i widzimy, że co łatwe, to już było. Za parkingiem droga 864 bierze sobie za punkt honoru uświadomienie nam, dlaczego oznaczona została jako nieprzejezdna. Co kilkaset metrów bidny Duster zmuszony jest walczyć siłą każdego z czterech kół, aby nie pozostać na północno-wschodnim płaskowyżu aż do wiosny. Wtem na jednej z zasp śniegowo-lodowa pokrywa załamuje się pod ciężarem auta. Koniec. Wisimy podwoziem na lodzie, a koła kręcą się w miejscu.
Zważywszy na brak zasięgu, niemożliwy mróz na zewnątrz, brak łopaty i racje pokarmowe w postaci jedynej paczki ciastek, sytuacja wydaje się lekko niepokojąca. Na szczęście po odciążeniu auta o pasażerów i kilkuminutowym rozbujaniu, Duster wyrywa się mrocznemu przeznaczeniu i wyskakuje z zaspy, ratując nas od perspektywy zgłębiania tajników szkoły przetrwania.
Począwszy od momentu kryzysowego, z kilometra na kilometr, zaspy wyglądają na coraz łagodniejsze, dzięki czemu spokojnie dojeżdżamy do Ring Road, czyli krajowej „jedynki”. Ha, no i co? Jednak 864 była przejezdna! Na tym odcinku Ring Road przecina wyłącznie pustkowia. Witamy na bodaj najdzikszym jej fragmencie. Słońce zachodzące nad lodową pustynią tworzy na bezchmurnym niebie feerię nieznanych mi dotąd kolorów. Zasypiam.
***
– To jest to lotnisko, gdzie ludzi wyjebali?
– Tak, to jest to. Dojeżdżamy do miasta.
Rozmowy towarzyszy budzą mnie na przedmieściach Egilsstaðir – jedynego skupiska ludzkiego na wschodnim odcinku jedynki, które jako-tako kwalifikuje się do nazwania miastem. Faktycznie, niewielkie lokalne lotnisko zasłynęło nie tak dawno awaryjnym lądowaniem dwóch samolotów WizzAira z Polski, ze względu na nawałnicę nad międzynarodowym portem lotniczym Keflavík, do którego zmierzały. Pasażerów następnie zostawiono samym sobie, 635 kilometrów od Reykjavíku, a lotniskowy cieć ponoć wygonił ich z hali o osiemnastej, pod pretekstem konieczności zamknięcia lotniska na noc.
Ciemności dawno już zapadły, a do upragnionego celu pozostało wciąż przynajmniej 110 kilometrów wgłąb lądu tajemniczą, prowadzącą z Egilsstaðir donikąd, drogą numer 910, której stanu nie potrafi oszacować Zarząd Dróg, zarówno na łamach swojej strony internetowej, jak i poprzez dyżurnego telefonistę. W ogóle, droga ta nie jest obsługiwana przez żadną ogólnokrajową instytucję, a jedyny sens jej istnienia to dojazd do zlokalizowanej we wschodnim interiorze tamy. Niczego konkretnego odnośnie jej dzisiejszej przejezdności nie dowiadujemy się także od kobity w miejscowym „centrum turystycznym”, czy czymś w tym rodzaju. Ta jednak zdradza nam informację, jakoby pracownicy tamy jeździli kontrolować jej stan dwa razy w tygodniu. No, zawsze jakaś poszlaka.
W Egilsstaðir załapujemy się jeszcze na czas otwarcia sklepu sieci Vínbúðin, czyli państwowego monopolisty w handlu alkoholem, dzięki czemu możemy wzbogacić racje żywnościowe o szampana i browary. Na stacji benzynowej zapychamy ryj pseudopizzą i ruszamy na podbój interioru.
Pozytywnie zaskoczeni stanem drogi nr 910, mkniemy w całkowitej ciemności przez śnieżną pustynię kolejne dwie godziny. Jedyne niedogodności stanowią niewielkie łachy śniegu, nawiane przez wiatr, lecz takie przeszkody – to nie przeszkody.
Jak łagodnie obeszła się z nami droga 910, tak tama na jej końcu postanawia wyrównać sobie z nami rachunki i pokazać, co to prawdziwe trudności. Od wysokości ogromnej, betonowej konstrukcji droga 910 zmienia swe oznaczenie na F910, gdzie przedrostek „F” oznacza drogę letnią. Innymi słowy – drogę, która aktualnie nie istnieje. Od czasu lata, ostra zima zdążyła przemienić wjazd na tamę w śnieżną zaporę nie do sforsowania bez czołgu lub ratraka. Stoimy na krańcu przejezdnego fragmentu, prowadząc akademickie rozważania, czy zakopalibyśmy się po jednym, czy po dwóch metrach jazdy. Wolałbym nie testować żadnego z tych wariantów w praktyce, zważywszy na zostawione za plecami długie, ciemne sto kilometrów do najbliższych osad ludzkich. Jedna z kreseczek na wyświetlaczu termometru znika, zmieniając odczyt z -18°C na -19°C. Tymczasem do upragnionego celu wciąż niecałe 14 kilometrów.
Nie ma innego wyjścia, jak osiągnąć cel za pomocą ostatecznego środka transportu – własnych nóg. Szybko stwierdzamy, iż atak końcowy jeszcze tej nocy, mógłby okazać się próbą samobójczą. Wdrażamy zatem naprędce obmyślony plan „B” – wypijamy browary i śpimy w aucie u wjazdu na tamę. No, z wyjątkiem Adama, który śpi… w namiocie. Przy minus, kurwa, dziewiętnastu stopniach. Samo otworzenie na chwilę drzwi, aby rozstawić legowisko, wprawia mnie w rezonans od drgawek z zimna, mimo że nawet na sekundę nie wychodzę z auta.
– Musimy wyruszyć na serio wcześnie, żeby nie wracać po ciemku. Ogarnijcie się dokładnie na czas, bo kiedy wyjdę ze śpiwora i nie będę miał jak wsiąść do auta, to zamarznę – Adam przypomina na dobranoc, aby nikt nie zlekceważył powagi sytuacji.
Przytakujemy grzecznie, nastawiamy budziki na ósmą i w kimę.
Koncert brzęczenia telefonów wyrywa mnie z najwspanialszego snu, jakiego od dawna zaznałem. Rozglądam się, aby ocenić sytuację. Karol wykazuje żywotność na poziomie worka ziemniaków, rzuconego w kąt. Żyje on w ogóle? No, coś tam jakby oddycha. W namiocie za oknem również nie dostrzegam najdrobniejszych oznak, jakoby ktokolwiek w środku szykował się do zwijania obozowiska. Znaczy się – albo Adam śpi, albo zamarzł. Żadna z tych opcji nie obliguje mnie do pośpiechu. Tośmy się, kurwa, zebrali na czas. Najważniejsze, że nie mam kaca, wyspałem się i nie muszę zaraz zaczynać kilkunastogodzinnej pracy. Nie pamiętam, kiedy ostatnio przytrafiła mi się tak niecodzienna kombinacja.
Zebrawszy się z ledwie trzygodzinnym opóźnieniem, o jedenastej rano rozpoczynamy podejście ostateczne w przyjemnej temperaturze jedynych ośmiu stopni na minusie. Wobec fali tak intensywnych upałów, mogę nawet pozwolić sobie na papierosa, nie odmrażając pęcherzyków w płucach przy pierwszym wdechu. Nie koniec to jednak sensacji, którymi postanowił zaskoczyć nas poranek. Nie uszedłszy jeszcze kilku kroków od miejsca obozowiska, na krańcu drogi 910 dostrzegamy szokujące zjawisko. W naszą stronę jedzie samochód.
Potężna, czerwona Toyota Hilux mija nas i nawet nie zwalniając, wbija się szerokimi na pół metra i wysokimi przynajmniej na metr oponami w zwały śniegu na tamie, po czym, wzniecając tumany mikroskopijnych kryształków lodu, znika za zakrętem. Może dlatego ekipa „Top Gear” wybrała Hiluxy, a nie Dacię Duster, podczas wyprawy na biegun północny. Ja tymczasem wbijam się w zwały śniegu mniej potężnymi, czarnymi adidaskami, a noga zapada mi się w śniegu po kolano. Szykuje się zajebisty spacer, nie ma co. Jeszcze tylko 13,5 kilometra. W jedną stronę.
Tama ciągnie się i ciągnie, a ja na jej końcu jestem już zmęczony brnięciem przez zaspy. To dopiero początek – tutaj właściwie zaczyna się „F-ka”, a dalsza trasa przemarszu wiedzie już prawie tylko pod górę. Na szczęście pokrywa śnieżna twardnieje, dzięki czemu stawia się kroki nieco łatwiej.
Niewielką, acz stromą serpentyną wdrapujemy się na płaskowyż ponad tamą oraz resztkami kanionu Hafrahvammagljúfur, które natura zachowała dla siebie po wzniesieniu przez ludzi betonowego giganta. Za plecami zostawiamy już niemały kawał całkiem męczącej wspinaczki i widok na rozległy, zamarznięty zbiornik wodny oraz majaczący w oddali największy lodowiec Islandii – Vatnajökull. Przed nami pozostało już tylko zupełnie, ale to zupełnie nic. Dziesiątki kilometrów lodowej pustyni, z których przejść musimy na szczęście jeszcze jedyne dwanaście.
– Patrzcie, to nie jest ten samochód? – w bezkresnej, śnieżnobiałej pustce, ktoś wypatruje ciemniejszy, zdający się poruszać punkcik.
Faktycznie, nie spotkaliśmy nikogo, maszerując po tamie. Zatem, wbrew przypuszczeniom, Hiluxem nie poruszali się jej pracownicy.
Po upływie kilku chwil dochodzimy na wysokość ledwie wystającego spod grubej warstwy śnieżnej kołdry drogowskazu, kierującego latem w górę drogi F910, aktualnie zaś kierującego donikąd. Auto mknące ku nam przez pustynię od strony dokładnie przeciwnej, już od paru minut udaje nam się zidentyfikować jako tajemniczego, czerwonego Hiluxa. Swoją drogą, skąd niby miałoby się tam wziąć jakiekolwiek inne.
Z samej ciekawości spotkania innego człowieka w tak niecodziennych okolicznościach, czekamy minutę aż samochód podjedzie bliżej. Ten, jak na panujące warunki, zapierdala doprawdy chyżo, wzniecając wokół siebie zbliżający się ku nam w mgnieniu oka śnieżny obłok.
– Rozjedzie nas, czy nie? – zaczynamy zastanawiać się głośno, spoglądając na rosnącego w oczach pick-upa z zawahaniem.
Auto wyhamowuje tuż przed nami, a okno od strony kierowcy uchyla się.
– To wy spaliście przy wjeździe na tamę? – zezowaty wieśniak w czarnej kaszkietce spogląda na nas to jednym, to drugim okiem, z malującym się na pomarszczonej od alkoholu i mrozu twarzy krzywym, nieco obłąkańczym uśmiechem.
– Tak, to my – odpowiadamy, zadzierając głowy do góry, aby spojrzeć wieśniakowi w choć jedno z zezowatych oczu.
Pomimo powietrza spuszczonego z opon do połowy, auto nadal pozostaje wyższe od wyprostowanego człowieka, dzięki czemu chłop ma okazję spojrzeć na nas z góry.
– Haha, nawet tutaj można spotkać turystów! Pośrodku niczego! Myślałem, że tylko ja tu jestem – śmieje się w głos, sprawiając wrażenie na serio obłąkanego.
– Nie widzieliście może białych ptaków? – kontynuując, wieśniak wypala z takim oto pytaniem, ni z tego, ni z owego.
Yyy… nie, kurwa, widzieliśmy tylko fioletowe. Rozglądamy się skonfundowani. Wszystko wokół jest wyłącznie białe.
– Hmm… nie…? I w sumie, to mieszkamy w Reykjavíku – odpowiadamy.
– Ah, no szkoda. Myślałem, że może widzieliście. Ja widziałem jedynie ślady… A dokąd idziecie? Nie mówcie, że do Laugarvalladalur! – dopytuje dalej zawiedziony amator ornitologii.
– Tak, właśnie tam idziemy. A ty nie jedziesz może w podobnym kierunku? – Adam próbuje złapać nadarzającą się okazję.
– Ja? Nieee… To niemożliwe, na pewno bym tam nie przejechał – wieśniak kręci głową, a jego stwierdzenie nie napawa nas optymizmem, zważywszy na rozmiar opon Hiluxa, sięgających mi szczytem spokojnie ponad wysokość pasa.
– To trudno, zatem musimy już iść, żeby nie tracić czasu – odpowiada Adam.
– Piechotą? Zwariowaliście, ale powodzenia! – zezowaty chłop rzuca nam na pożegnanie, z mieszanką podziwu i litości, wymalowaną na przepitej gębie.
Hilux zawraca w głębokim po kolana śniegu i tyle go widzieliśmy.
***
– To już pewnie szczyt i dalej będzie w dół – spoglądając na zbliżające się wzniesienie, bardziej zaklinam rzeczywistość, niżli stwierdzam.
Po dwóch godzinach wyczerpującego marszu przez ciągnącą się w nieskończoność, śnieżną pustynię, już około pięćsetny raz wypowiadam te słowa. Za kolejnymi podejściami próżno wypatrywać czegokolwiek poza… następnymi, wyższymi pagórkami.
– Zgadnij, jak nazywa się ten szczyt – Adam z uśmiechem patrzy na GPS.
Znając już co nieco charakterystyczne, wyrafinowane nazewnictwo geograficzne w języku islandzkim, nie mogę doczekać się odpowiedzi.
– Lambafell – potwierdza moje przypuszczenia Adam.
Mniej więcej co drugi pagórek w kraju nosi tę dumną, wyszukaną nazwę, oznaczającą tyle co Owcza góra.
– Tam to już naprawdę będzie szczyt – podnosi mnie na duchu kolega, upewniwszy się na GPSie.
Co kilkaset metrów, ze śniegu wystają czubki drewnianych palików, w lecie oznaczających przebieg drogi F910. Kolejny z nich majaczy na horyzoncie ponad nami. Od tego miejsca pozostanie nam jedynie ostatnia jedna trzecia marszu, ale co ważniejsze – już prawie wyłącznie w dół.
Zdobywszy majestatyczny szczyt Lambafell, czyli po prostu łagodną nierówność terenu, może odrobinę wyższą od miliona pozostałych naokoło, urządzamy postój na szluga. Po nieco ponad dwóch godzinach, osiągamy dwie trzecie dystansu. Zgadzałoby się. Po przeciwnej stronie pagórka, dostrzegam w dole przejaw niegdysiejszej obecności człowieka. Nieopodal kolejnego z palików, wskazujących kierunek przeprawy, wystaje jakiś znak. Chodźmy zatem.
– O kurwa – stwierdzam, zapadłszy się po kolana w śniegu.
Po przeciwnej stronie Lambafell, ścieżka zaskakuje mnie swą zdradliwą naturą. O ile wcześniej dreptaliśmy po dość stabilnym gruncie, o tyle teraz nietrudno wpaść w głębszy rów, przykryty zaspami. No nic, trzymając się prześwitujących gdzieniegdzie spod warstwy śniegu kamieni można przejść w miarę sprawnie. Wystający pośrodku lodowej pustyni znak wskazuje kierunek do pozostałości kanionu Hafrahvammagljúfur, zniszczonego podczas wznoszenia tamy. Samotna, granatowa, prowadząca znikąd donikąd tabliczka na oceanie niezmąconej bieli prezentuje się o tyle malowniczo, co surrealistycznie.
Z minuty na minutę pozostały do pokonania dystans nieomal niknie w oczach, dodając nam entuzjazmu na ostatnie kilometry. Po połowie kolejnej godziny, ukształtowanie okolicy zaczyna się nieco zmieniać. W jednostajną, pofałdowaną pustynię wżyna się wyraźnie niższa kotlina, której dnem z otaczających pagórków spływają niewielkie rzeczki. Upragniony cel musi być gdzieś tam.
– O kurwa, tam jest most! Na żadnej mapie go nie było! – spoglądając w dół kotliny zauważa Adam.
Faktycznie, po wnikliwym przyjrzeniu się, dostrzegamy w oddali skromną, drewnianą kładkę, przerzuconą przez najszerszy ze strumieni. Znakomicie!
Przeprawa przez rzeczki, o których występowaniu na końcowym odcinku wiedzieliśmy dzięki mapce już od wczoraj, jawiła nam się jednym z trudniejszych wyzwań logistycznych całego spaceru. Plan roboczy zakładał przejście przez rzekę bez butów i spodni, a następnie walkę z czasem o ubranie się z powrotem, nim hipotermia uniemożliwi poruszanie się. Mokre ciuchy oraz mróz taki, że mózg zmienia się w sorbet truskawkowy, nie wydawały się najkorzystniejszym połączeniem wraz z kilkunastoma kilometrami do przejścia z buta.
Nieistotne. Wszelkie rozważania na temat kąpieli w lodowatej rzece tracą jakiekolwiek znaczenie. Uradowani odkryciem kawałka kładki brniemy do niej na przełaj po zboczu kotliny, olewając paliki, wyznaczające trasę. Ha, to już prawie!
Jakimś cudem uniknąwszy zjechania na tyłku po oblodzonym zejściu w moich maksymalnie wyślizganych butach, dołączam do wyposażonych w o wiele lepiej przystosowane obuwie kolegów już na dnie kotliny. Gruba, nietknięta ludzką nogą warstwa lodu i białego puchu, szczelnie przykrywająca wąski mostek, zdradza, iż nie było tu przed nami żadnego człowieka, od kiedy spadł śnieg. Czyli przynajmniej ze dwa miesiące. O ile na pustyni nijak nie można było tego stwierdzić, o tyle tak pokaźna, idealnie usypana pokrywa na jedynym, wąziutkim przejściu na drugi brzeg, nie pozostawia wątpliwości.
– Tam jest chata – zauważają moi towarzysze, choć ja za chuja nie widzę niczego poza tym co zwykle, czyli różnymi formami dziewiczego krajobrazu, pokrytego bielą.
Tym niemniej faktycznie, coś być powinno, gdyż według GPSu zbliżamy się do celu na dystans liczony już nie w kilometrach, a w metrach. Teraz przypominam sobie przytoczoną przez Adama przy wieczornym piwie w aucie ciekawostkę, jakobyśmy na trasie dzisiejszego marszu, u samego celu, mieli napotkać ślady prób osadnictwa, w postaci opuszczonej chaty. Przyznam, iż spodziewałem się raczej czegoś w rodzaju stosu kamieni. Dotąd ich nie napotkawszy, uznałem, że pewnie przykrył je śnieg lub je ominęliśmy, a w sumie to mam to koło dupy.
A skoro już o dupie, to sam jeszcze nie mogę przypuszczać, jaką dupa owego obrotu spraw stanie się beneficjentką.
– Ej, a to co? Idę sprawdzić – dostrzegłszy wreszcie zarys wkopanej w zbocze, opuszczonej chatki, zwracam uwagę na niewielką, wolnostojącą konstrukcję nieopodal głównego budynku.
Choć blaszana budka swym kształtem przywodzi na myśl tylko jedno, nie chcę nawet robić sobie nadziei. Przecież to niemożliwe…
Podbiegłszy, uchylam drzwiczki, zamontowane jakieś pół metra nad ziemią, aby nie zablokował ich śnieg. Nie, to się nie dzieje naprawdę…
– Ale jaja, kibel! – wrzaskiem obwieszczam towarzyszom radosną nowinę.
Jak…? Jak, tutaj? Na takim odludziu, jakiego nie widziałem nigdy jak żyję? Prędzej spodziewałbym się tu znaleźć wrak statku kosmitów. Sto dziesięć kilometrów od najbliższego innego kibla – na stacji benzynowej w najbliższej miejscowości, Egilsstaðir. Byliśmy tam dzień wcześniej i będziemy z powrotem dopiero jutro. Akurat wówczas zaniechałem skorzystać z owego dobrodziejstwa, czym, jak mi się zdawało, naraziłem się na pewien dyskomfort. A jednak nie! Chciałem kibel – no to mam. Na środku jebanej pustyni. Nie do wiary, że to nie fatamorgana.
Pięć minut później zastaję Karola w trakcie eksploracji resztek osadnictwa, Adam zaś zniknął w wąwozie, poszukując ostatecznego, upragnionego celu wyprawy. Dołączam do Karola celem oględzin chatki. No, stos kamieni to to nie jest. Przypominająca zabudowania z filmowego Hobbitonu konstrukcja trzyma się w całkiem niezłym stanie, do tego zamontowano zupełnie nowe drzwi i okno, zaś do środka nawet ktoś wstawił stół i krzesła. Zaskakująco przyjazne warunki, biorąc pod uwagę odizolowanie w tak skrajnie niegościnnych okolicznościach przyrody. Niesamowite miejsce.
Z umieszczonej kilka kroków od wejścia pamiątkowej tabliczki dowiadujemy się, iż w 1900 roku młody farmer próbował osiedlić się tu wraz ze swoją małżonką. Sześć lat później, w roku 1906, gdy burza śnieżna uśmierciła stado wypasanych przez niego owiec, nie bez racji stwierdził, iż jego życie nie ma sensu, w związku z czym postanowił otruć się strychniną. O ile ciężko z ową konkluzją się sprzeczać, o tyle na usta ciśnie się pytanie – CO, do ciężkiej kurwy, sto dwadzieścia lat temu skłoniło człowieka, aby zamieszkać właśnie tam?! Ja rozumiem, że Egilsstaðir na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku z pewnością musiało być metropolią rozwijającą się co najmniej tak prężnie jak Hong Kong, deweloperzy dyktowali astronomiczne ceny nieruchomości, zaś smog na przeludnionych ulicach nie pozwalał swobodnie odetchnąć, ale o czym ci ludzie myśleli idąc 110 kilometrów przez pustynię donikąd? No chyba, że wynajęli Dustera.
– I co, znalazłeś? – krzyczę do Adama, wyłażącego z wąwozu.
– Tak, jest tam, ale w chuj ciężko zejść! – odpowiada rozentuzjazmowany, jakby odnalazł bursztynową komnatę.
Ciężko, czy lekko – najważniejsze, że JEST. Podchodzimy z Karolem na skraj stromej skarpy. Słychać już szmer wody. Stanąwszy na oblodzonej krawędzi, naszym oczom ukazuje się cel. Czyli istnieje naprawdę! Miejsce tak magiczne, iż od kiedy pierwszy raz o nim usłyszeliśmy, urosło w naszych wyobrażeniach do rangi obsesji. Celu ostatecznego, połączenia wszystkich znanych cudów natury, skoncentrowanych w jednym punkcie. Punkcie tak odległym, że niemal nie sposób do niego dotrzeć, co tylko nadaje mu jeszcze więcej mistycznej aury.
Adam, jako człowiek wyposażony w drogie i adekwatne do warunków obuwie, wykuwa w oblodzonej skarpie schodki, dzięki którym nie zjadę na plecach. W sumie, teraz już mi wszystko jedno. Mozolnie stawiając krok po kroku, mam czas, aby napatrzeć się na gorący wodospad Laugarvallalaug oraz rzekę, płynącą kilka metrów niżej, dnem kotliny otwartej od północy na lodową pustynię. Tak, gorący. Wodospad. Kurwa.
Zlazłszy na dół zbocza staram się jak najszybciej mieć za sobą najbardziej traumatyczną minutę, czyli przebieranie się na kilkunastostopniowym mrozie. Łapię za szampana i czym prędzej wskakuję do głębokiego na metr jeziorka, utworzonego przez wodę spływającą wodospadem. Poślizgnąwszy się na pierwszym z kamieni, rozcinam sobie kawałek uda, nieważne. Woda ma niecałe czterdzieści stopni Celsjusza – w sam raz, aby nie dopuścić do wychładzania organizmu, ale również nie parzyć. Jest idealnie.
– Tu jest jak w Hotelu Gołębiewski! – zauważa Adam, włażąc pod naturalne bicze wodne w postaci strumienia wodospadu.
Wiedzeni obsesją ani przez moment nie dopuściliśmy myśli, aby zawrócić z drogi przed osiągnięciem celu. Choć wszystkie znaki, zsyłane na nas z nieba, ziemi oraz zamkniętych dróg krzyczały, aby prędzej uderzyć się w łeb, niżli się tam pchać. W najczarniejszych scenariuszach taka opcja nie była nawet rozważana. I jesteśmy. Pijemy szampana, miód pitny i pierdolimy to, iż powrót po ciemku, przy ewentualnych jakichkolwiek komplikacjach może okazać się misją samobójczą. Nie po to tu maszerowaliśmy, żeby teraz się spieszyć. Nad pustkowiem z wolna zapada zmrok.
Do czego nie była w stanie zmotywować nas wizja długiego, nocnego marszu powrotnego, mobilizuje nas o wiele bardziej traumatyczna okoliczność. Opróżniliśmy cały alkohol. Czas wyłazić. Przebieranie się po wyjściu z gorącego źródła zawsze jest przyjemniejsze, od tego przed wejściem. To dlatego, iż organizm wciąż pozostaje rozgrzany. A może po prostu jeszcze nigdy nie wychodziłem z żadnego trzeźwy?
Zmrok pod kołem podbiegunowym zapada dłużej, niż w szerokościach geograficznych, do których jesteśmy przyzwyczajeni. Na tyle długo, że dajemy radę wygrzebać się z kotliny Laugarvalladalur aż do podejścia na Lambafell, wciąż widząc na tyle, aby móc kierować się wbitymi co kilkaset metrów palikami, wyznaczającymi trakt F910.
– Nie wiem jak wy, ale ja już nie widzę następnego – informuję kolegów, gdyż jako człowiek o wzroku kreta jestem w tej sytuacji pierwszy do odstrzału.
– Dobra, wyciągamy latarki.
Na szczęście obaj wzięli ze sobą po czołówce. Ja takich wynalazków nigdy nie posiadałem, nie posiadam i posiadać nie będę. Zarówno światełko z telefonu, jak i GPS niewiele mogłyby nam w tym momencie pomóc. Przed nami co najmniej trzy i pół godziny marszu, a w tak potężnym mrozie baterie rozładowałyby się po kwadransie.
Zapada całkowita ciemność. Poza tysiącami gwiazd oraz samotnym światełkiem czołówki nie widać już nic. Idziemy jeden za drugim, w roli drogowskazu używając naszych własnych śladów, odbitych w czasie przeprawy w pierwszą stronę. Choć dzięki odciśniętym w śniegu tropom nie ma wielkich powodów do stresu, to jednak pierwszy lepszy wiaterek lub opad śniegu, który by je zatarł, byłby dla nas wyrokiem śmierci. Na bezkresnej pustyni, bez jakichkolwiek punktów orientacyjnych, w absolutnej ciemności, nie mielibyśmy żadnych szans na odnalezienie samochodu. Nawet trzymając względnie poprawny kierunek, przy ledwie kilkustopniowym odchyleniu od pierwotnej ścieżki, moglibyśmy wyleźć wiele kilometrów od tamy albo spierdolić się do kanionu, którego byśmy pewnie nie zauważyli. Włączamy tylko jedną z latarek, aby drugą zachować na wypadek padnięcia baterii. Szczęśliwie, niebo jest zupełnie bezchmurne, zaś wiatr nie wieje wcale.
Noc przynosi z sobą siarczysty mróz, który odbiera wszystkim ochotę choćby na otwarcie gęby, aby coś powiedzieć. Ciężko byłoby nabrać powietrza. Pomimo nieba tak rozgwieżdżonego, jakie nieczęsto w życiu widywałem, nie chce mi się podnosić wzroku. Dostańmy się do auta jak najszybciej, a później będzie można sobie pogadać. Normalnie, w obliczu takich widoków, pewnie ryj nie zamykałby mi się w trakcie opowieści o gwiazdozbiorach, którymi zawsze uszczęśliwiam ludzi, którzy akurat znajdą się wokół mnie pod nocnym niebem. Czy im się to podoba, czy nie.
Po dwóch godzinach marszu milczenia, pierwsza z latarek ledwie dyszy. Jest już bliżej, niż dalej. Powinniśmy spokojnie doczłapać do auta o siłach drugiej latarki. Robimy chwilę postoju. Ogarniam wzrokiem niebo nad nami. Jest pięknie. Na północy dostrzegamy pierwszą zielonkawą smugę, póki co przypominającą jedynie lekkie odbarwienie nieboskłonu. Idziemy dalej.
Pomiędzy dwoma z kolejno mijanych pagórków, przebija łuna światła. Tak jaskrawego, że oczy przyzwyczajone do kompletnej ciemności, aż same się mrużą. Czyżbym jednak odnalazł lądowisko kosmitów? To tama. Wprawdzie wciąż dość daleko, jednak rozjarzona dziesiątkami tak intensywnych reflektorów, że pewnie widać byłoby ją z kosmosu. Z odległości kilku kilometrów przypomina samotną instalację z Las Vegas, przypadkiem porzuconą akurat tam. Ciekawe, po co? Mieli promocję w sklepie z żarówkami? No, prądu im jak widać nie szkoda, żeby w totalnej dziczy instalować jupitery, jak na stadionie. Z kilometra na kilometr szło się już coraz mozolniej, ten nieco abstrakcyjny widok dodaje otuchy.
Nareszcie dochodzimy do drogi, prowadzącej ostatnią serpentyną na wjazd na tamę. Już raczej nie umrzemy. Ogarnia mnie spokój i… niemożliwy, kurewski chłód. Mam wrażenie, że każdy centymetr ciała zamarza na kamień w przeciągu minut. Nie jest wcale zimniej niż było przez całą drogę. Po prostu mój mózg przestał koncentrować się na odnajdywaniu drogi oraz jak najszybszym marszu, a do świadomości zaczęły dochodzić inne bodźce.
– Kurwa, jaką mamy aleję gwiazd – Karol komentuje aranżację świetlną tamy, na której wszystkie z reflektorów skierowane na prowadzącą grzbietem drogę, tworzą z niej co najmniej islandzki Broadway.
Podziwiając imponującą, a przy tym zupełnie bezużyteczną, iluminację zapory, zauważamy zorzę polarną, która od czasu ostatnich obserwacji, zdążyła za naszymi plecami rozkręcić całkiem niezłe popisy.
Na ostatnich metrach tamy mróz potęguje się wielokrotnie. Idziemy wzdłuż gigantycznego, zamarzniętego zbiornika, omiatani delikatną, lecz niemożliwie mroźną bryzą. Z oddali widać już zarys samochodu. Gdyby tak nie odpalił, to ja to pierdolę i umieram na miejscu, nawet nie chce mi się szukać alternatywnych rozwiązań. Ręce mam tak odmarznięte, że nie umiem nimi pociągnąć za klamkę. W końcu się udaje. Adam wsiada za kierownicę i przekręca kluczyk. Chwila prawdy… silnik odpala. Przeżyliśmy!
– Ja pierdolę, minus dziewiętnaście… – wraz z uruchomieniem silnika, na zegarze wyświetla się aktualna temperatura.
Szliśmy trzynaście i pół kilometra przez pustynię, po ciemku, przy minus dziewiętnastu stopniach. Jeszcze nie ruszamy, ponieważ nikt nie ma rąk na tyle sprawnych, aby obsługiwać kierownicę oraz skrzynię biegów. Szron zebrany na całym moim ubraniu zaczyna rozmarzać i skraplać się do postaci lodowatej wody, przez którą jest mi chyba jeszcze zimniej, niż w czasie marszu.
– Patrzcie. Jedna z lepszych zórz, jakie widziałem – Adam wskazuje za okno.
Co jak co, rekomendacja nie pierwsza lepsza, zważywszy, iż do jego obowiązków w pracy należy między innymi… wypatrywanie zorzy co godzinę przez całą noc. Trochę już ich widział, ja zresztą też. Faktycznie, niebo wariuje. Świetliste, zielonkawe smugi oplatają cały nieboskłon, od horyzontu po horyzont, zmieniając kształt oraz odbarwiając się na inne kolory przy krawędziach. Jeden po drugim rozbłyskają nowe snopy światła, rozlewając się następnie po atmosferze. Jest magia. Zwłaszcza w takich okolicznościach krajobrazu.
Jedziemy. Za dwie godziny powinniśmy być w Egilsstaðir. Udało się, obsesja zaspokojona. Mimo drgawek z zimna, co jakiś czas otwieramy okna. Taka zorza nie zdarza się co noc.
jesteście pojebani, ale duma mnie rozpiera, że przeżyliście. w ogóle jak dobrze napisany tekst, mega się czyta ^^
Dziękuję serdecznie, zapraszam do lektury kolejnych 🙂
Niezwykła opowieść – masz dar
Dziękuję. Miło, że Ci się podobała 😉