Narzekasz, że w Twojej miejscowości nic się nie dzieje? Sklepy zamykają wcześnie, komunikacja jeździ rzadko, a psy chujem wodę piją? To przestań. Są na świecie miejsca, gdzie… nie ma psów.
***
Każdy zna to uczucie, gdy ledwie co rozbudzonym, musisz wyjść z ciepłego łóżka na pastwę przeszywającego chłodu świata po drugiej stronie kołdry. Przez te pierwsze chwile, temperatura pokojowa atakuje rozespany organizm, niczym arktyczny mróz, a wyjście do przedpokoju to już pewna hipotermia.
– Kurwa, minus trzynaście – zerknąwszy na termometr, wesoło obwieszcza Adam, otwierając na oścież drzwi nagrzanego auta, w którym dopiero co udało mi się usnąć.
Rozpoczyna rozpalanie kuchenki gazowej, gdy Karol otwiera drugie drzwi, żeby iść się „rozprostować”, a przeciąg o temperaturze -13°C tworzy mini tornado wokół mojego ryja. Ryja, który jeszcze dziesięć sekund wcześniej smacznie spał, rozleniwiony gorącym nawiewem z rozkręconego na full ogrzewania. Ja pierdolę.
– Jesteśmy już pod Dalvíkiem, mamy jeszcze godzinę.
Po rutynowej, czternastogodzinnej porcji zapierdolu w pracy, a następnie całonocnej, umilonej kilkoma browarami wyprawie oblodzoną drogą nr 1, rozpoczynamy na poboczu postój śniadaniowy o godzinie ósmej owego mroźnego, listopadowego poranka. Z oddali majaczą już światełka wciśniętej między zbocza gór a spokojne tego dnia wody Oceanu Arktycznego rybackiej mieściny na północnym wybrzeżu Islandii. To Dalvík.
Na kwadrans przed dziewiątą meldujemy się w miejscowym porcie. Zostawiamy auto obok jednego z baraków, tuż przy jedynym zaparkowanym tam wcześniej samochodzie – tak kurewsko zamrożonym, że gdyby go trącić, to pewnie rozpadłby się na milion kawałków. Nietrudno odszukać wzrokiem nasz kolejny środek transportu. Pośród kutrów, z których chłopy właśnie rozładowują skrzynie z rybami, niewielki prom czeka zacumowany na „tłumy” podróżnych. To specjalnie dla niego zarywaliśmy noc po robocie. Odpływa o dziewiątej rano. Następny byłby za dwa dni.
Po w miarę szybkim odnalezieniu kasy biletowej w jednym z sąsiednich baraków, a dla ścisłości odnalezieniu przez Adama jakiegoś chłopa, pracującego w magazynie na zapleczu pustej kasy biletowej, który spodziewał się tam chyba wszystkiego, tylko nie podróżnych, chcących kupić od niego bilet, wdrapujemy się oblodzoną kładką na pokład promu.
– Witamy na promie do Grímsey! – uśmiecha się do nas potężnie zbudowana, jasnowłosa kobieta w tradycyjnym, wełnianym swetrze.
– Tędy wchodzicie na wewnętrzny pokład, a tymi drzwiami wychodzicie na zewnętrzny, żeby pooglądać. W trzeciej godzinie rejsu macie największe szanse zobaczyć wieloryby – instruuje nas.
Halla, gdyż tak kobiecie na imię, prowadzi mnie na miejsce, gdy tymczasem Adam z Karolem biegną jeszcze na chwilę do auta po coś tam. Uśmiechnięta i życzliwa chętnie podejmuje rozmowę, dużo lepiej ode mnie posługując się językiem angielskim. Mimo szczerej serdeczności i nienagannie wyuczonej obsługi klienta, w oczach jej skrzy się dziwny pierwiastek jakiejś takiej prymitywnej dzikości. Ciężko mi uciec od myśli, iż gdyby tak przypadkiem zgłodniała, to pewnie byłaby w stanie w mig porzucić wymuszone przez cywilizację konwenanse i zagryźć żywcem w locie pierwszą lepszą mewę, jeśli ta przelatywałaby w pobliżu, kiedy akurat nikt nie patrzy.
– Pani jest z Grímsey?
– Tak, jestem z Grímsey – Halla potwierdza swoje nieczęsto spotykane pochodzenie.
Adam z Karolem wskakują z powrotem na pokład i ruszamy.
– Tylko my płyniemy? – rozglądamy się po pustym pokładzie.
– Nie, jeszcze jeden miejscowy siedzi na dole – uściśla Halla.
Swoją drogą, odpowiedź nie oddaje pełni prawdy. Dla dokładności wypada wspomnieć, iż towarzyszy nam ponadto… choinka. Na Grímsey nie rośnie ani jedno drzewo, a że święta idą… Sam widziałem, jak chłopy wrzucali do ładowni.
Po nieprzespanej nocy nie chce mi się kontynuować bełkotania do kobiety, mimo szczerej ciekawości, co na temat swych rodzinnych stron mogłaby nam opowiedzieć. Na szczęście w roli rozmówcy dobrze realizuje się Adam, dzięki czemu dowiadujemy się, iż populacja Grímsey liczy sobie szesnastu stałych mieszkańców, w tym jedną Polkę. Pomimo oficjalnie większej liczby zameldowanych, pozostali uciekli do Akureyri i innych rejonów Islandii, zaś Grímsey odwiedzają sporadycznie.
Z dalszej rozmowy dowiadujemy się, że na Grímsey istnieje jedna szkoła, w której uczy jedna nauczycielka. Nie byłoby w tym może nic aż tak zaskakującego, gdyby nie to, iż nauczycielka uczy sama siebie – w szkole nie ma dzieci. Sens istnienia całej instytucji podyktowany jest przyszłą ewentualną edukacją jedynego dziecka, które póki co liczy sobie pięć lat i jeszcze nie osiągnęło wieku szkolnego. Nauczycielka pozostaje zatem na państwowej pensji w pustej szkole, aby nie uciekła, do czasu kiedy dziecko będzie musiało rozpocząć naukę. To się nazywa chujowe dzieciństwo, swoją drogą. No nic, przynajmniej koledzy z klasy nie będą mu dokuczać.
Dzieciństwo dzieciństwem, a i w dorosłym życiu przed mieszkańcami rozpościera się szeroki wachlarz perspektyw. Poza nauczycielką, dwie osoby pracują na lotnisku. Dwie kolejne w porcie, przy obsłudze promu. No i kilku rybaków.
– Mamy też oficjalnie dwa guesthousy i jeden nieoficjalnie, w razie potrzeby. W ogóle, wiele rzeczy robimy nieoficjalnie. To niby wciąż Islandia, ale mamy swoje własne zasady – nieco tajemniczo oświadcza Halla.
Podobnież na swoich własnych zasadach funkcjonuje jedyny bar, otwarty wtedy, gdy poprosi się o to właściciela.
Z uwagą wsłuchując się w opowieści, walczę o ulokowanie się w jako-tako znośnej pozycji do spania, na kurewsko niewygodnych siedzeniach promu. Gdy Halla schodzi pod pokład do kanciapy dla załogi, niestrudzeni współpasażerowie uwalniają z butelki ostrą woń wódki. Nie chcę na to patrzeć. I w sumie nawet nie powinienem – wieczorem ponoć mam prowadzić. Zamykam oczy.
– Która godzina? – nieprzytomny pytam po zbawiennej chwili drzemki, która pozwoli mi przetrwać ten dzień do końca bez wywrotki na ryj.
– Prawie dwunasta.
Nie przywykłem słyszeć takich słów o wschodzie słońca. Nic to, podobno w ostatniej godzinie rejsu miały być wieloryby. Idę na zewnętrzny pokład. Wielorybów wkoło mniej więcej tyle, co w Jeziorze Tarnobrzeskim, lecz moją uwagę przykuwa co innego. W bezkres wód Oceanu Arktycznego wcina się na horyzoncie niewielki spłachetek jałowego, szarego lądu. Samotna wysepka, dokładnie na kole podbiegunowym, to Grímsey.
Przed przybiciem do brzegu zabijam głód, wpychając ryj w torbę słodyczy o łącznej wartości 4000 koron, którą w swej nieprzeniknionej mądrości zakupiłem na drogę jeszcze w Reykjavíku. Na miejscu ciężko byłoby uzupełnić zapasy. I to nawet nie z powodu skądinąd mocno ograniczonego czasu, co bardziej z tego względu, iż jedyny sklep otwarty jest akurat od 15 do 16. Czyli otwierają go godzinę po tym, kiedy prom odpływa z powrotem. Tym samym miejscowi geniusze marketingu odcinają się od jedynego źródła potencjalnych klientów, nie licząc tłumów stałych mieszkańców. A szkoda – chętnie zobaczyłbym, ile dóbr można zakupić w tak przeludnionej części świata.
Prom zwalnia, dobijamy do brzegu. Musimy ewakuować się dość sprawnie, mamy dwie godziny na dotarcie na północ wyspy, gdzie podziwiać można „główną atrakcję”, czyli dokładną linię przecięcia z północnym kołem podbiegunowym. Miejsce to oznaczone zostało z charakterystyczną dla Islandczyków subtelnością. Pierdolnęli tam wielki, szary głaz w kształcie kuli. Ponoć co roku przepychają go o parę metrów na północ, aby nieustannie wyznaczał dokładną geograficzną pozycję koła podbiegunowego, które przesuwa się odrobinę na skutek ruchu samego bieguna.
Tym sposobem już wkrótce mieszkańcy Grímsey wpierdolą do oceanu jedyny, marny powód, dla którego ktokolwiek ich jeszcze odwiedza. Oczywiście to samo zjawisko przesunięcia równoleżników dotyczy choćby równika. Prymitywne ludy ekwadorskiej dżungli zdążyły wykombinować, że turyści chcą zrobić sobie zdjęcie na przykład przy pomniku równika. Są gotowi za to zapłacić, kupić pocztówkę i zjeść coś na miejscu – i nikt nie pyta, czy geograficzny równik przesunął się de facto sto metrów dalej przez ostatnie pół wieku. Cóż…
– Patrzcie, przyjechał nasz Siggi po choinkę. To on co roku przesuwa głaz! – Halla przez burtę z dumą prezentuje nam jakiegoś chłopa w pick-upie.
My tymczasem zeskakujemy z Adamem na ląd czym prędzej po zacumowaniu promu w maleńkim porcie z kilkoma na krzyż kutrami i barakami do przechowywania ryb. Karol się nie spieszy, gdyż na kole podbiegunowym już był i ma w to wyjebane – postanawia eksplorować południową część wyspy. Obiektywnie ładniejszą, no ale… bez kręgu polarnego i kulistego głazu.
Minąwszy skromne zabudowania portowe i jeden z dwóch oficjalnych guesthousów, odbijamy w lewo na jedyną na Grímsey drogę. Ma ona ze dwa kilometry długości i prowadzi od portu oraz przybrzeżnej osady, w której toczy się „życie” wyspy, do lotniska. Dalej ciągnie się już tylko błotnista ścieżka na północne wybrzeże, czyli na koło podbiegunowe.
Szybkim krokiem maszerujemy pod górę, gdzie zaraz za boiskiem rozpoczyna swój bieg pas startowy lotniska. Ku zaskoczeniu, za plecami słyszymy odgłos silnika. Kilka sekund później wyprzedza nas… samochód! Stara, czerwona skoda octavia przejeżdża obok, po czym jadący nią wiejski chłop zajeżdża pod bramę do lądowiska. Otwiera ją i wjeżdża na pas startowy, wystawiając na dach żółtego koguta. Ale jaja, lotniskowy safety car! Mało tego, wychodzi na to, że niedługo będzie lądował samolot! To nam się trafiło przedstawienie.
Szybki rekonesans zabudowań pozwala nam odkryć wewnątrz „przestronny” terminal dla potoków podróżnych i drugi z oficjalnych guesthousów na wyspie. No tak, każde szanujące się lotnisko musi mieć zapewnioną bazę noclegową. Nie mamy czasu czekać na samolot, jeśli chcemy zobaczyć głaz i jeszcze zdążyć na powrót. Gdyby prom nam uciekł, moglibyśmy się trochę nudzić przez kolejne dwa dni, aż przypłynie znowu.
Na wysokości lotniska kończy się „zurbanizowana” część Grímsey. Wspinamy się coraz wyżej kamienistą ścieżką, podziwiając po obu stronach całkiem widowiskowe, bazaltowe klify, w których dom swój znalazły setki morskich ptaków. To ze względu na kolonie rozmaitych gatunków ptactwa, zabronione jest wwożenie na wyspę psów i kotów.
Po jakichś trzech kwadransach marszu od portu, wyspa zwęża się już do tego stopnia, iż z tego samego miejsca dałoby radę przerzucić kamień zarówno przez jej wschodnie, jak i zachodnie wybrzeże. Tymczasem na północy, pośród wypłowiałych kęp traw, coraz wyraźniej zarysowuje się kształt szarej kuli. Oto głaz.
Uroczyście przeszedłszy za linię głazu, przekraczamy tym samym koło polarne. Postanawiam uczcić ten moment pierwszym w moim życiu papierosem w strefie podbiegunowej. Swoją drogą coś ściema z tą nocą polarną, bo niby końcówka listopada, a słońce mimo wszystko jakoś świeci, choć nisko. Nieważne, trzeba zrobić kilka pamiątkowych zdjęć i wracać do portu.
Mijając w drodze powrotnej lotnisko, dostrzegamy zaparkowaną awionetkę Air Iceland Connect – jedynej linii lotniczej, obsługującej miejscowe lotnisko na jedynej dostępnej trasie – do Akureyri. Podobnie jak prom, w zimie kursuje trzy razy w tygodniu. Zajebiście, że akurat niemal dokładnie w tym samym czasie, co prom. Objawił się kolejny geniusz logistyki. Co niesłychane, wokół awionetki spaceruje aż trójka ludzi, z czego jedna osoba musi być pracownikiem lotniska, sądząc po odblaskowej kamizelce.
Dochodząc do grímseyskiej autostrady, dostrzegam iż cała trójka pakuje się w auto i ani chybi zmierzać będzie do osady, bo i w sumie dokąd by mogli.
– Dawaj, złapiemy ich na stopa! – proponuję.
– No to chodź, szybciej – zyskuję aprobatę mojego pomysłu.
Przyspieszamy kroku, coby zdążyć nim sobie pojadą i wystawiamy kciuki.
Auto prowadzone przez pracownicę lotniska wiezie jeszcze kudłatego dziadka i niewiele mniej kudłatą babcię. Widząc nas, zatrzymują się. Choć zapewne nie sposób tego nijak zweryfikować, podejrzewam, iż niniejszym zostajemy pierwszymi autostopowiczami w historii Grímsey. Przejeżdżamy wspólnie około kilometra, oszczędzając jakieś dziesięć minut marszu oraz dowiadując się, że biały budynek, widoczny tuż pod drogowskazem na zdjęciu tytułowym, to ciepły basen. Ogrzewają go sobie spalinowym generatorem, kiedy ktoś ma ochotę się wykąpać.
Zaoszczędzone dziesięć minut drogi jak znalazł pozwoli mi obejść sobie dookoła osadę. Obok przystani spotykamy Karola, a ja ruszam „w miasto”. W samym „centrum” wybudowali nawet pomnik kotwicy i kilka ławek. Odkrywam stację benzynową i drugą „ulicę” na wyspie, prowadzącą do kilku chatek w tyle za pierwszym rzędem. Czas wracać. Pakujemy się na zaskakująco zatłoczony pokład promu. Oprócz Halli i dwuosobowej załogi, tym razem płynie jeszcze kilkoro miejscowych! Cóż to za niebywały spęd? Okazuje się, iż jedna z kobiet, notabene akurat jedyna na wyspie Polka, wyprowadza się dziś, po ośmiu latach, do Akureyri…
Niby cała wyspa do przejścia w parę kroków, ale nie powiem, zmęczyło mnie trochę to ganianie po kamieniach. Prom wyrusza w rejs powrotny. Już prawie piętnasta – słońce zaszło. Idę się jeszcze trochę przekimać przed dalszą drogą, a za rufą niknie w ciemności wysepka Grímsey… licząca od teraz już tylko piętnastu stałych mieszkańców.
Hej! Tu Demi i Damian z Reykjaviku! Właśnie wczoraj wróciliśmy z weekendowego tripa na Grimsey i przeglądając informacje o Grimsey trafiliśmy na Twój tekst. Uśmialiśmy się totalnie, świetnie wszystko ująłeś! 😀 Pozdrawiamy!