– Nie jest źle w listopadzie, mówisz? Ha, poczekaj do grudnia! – słuchałem apokaliptycznych wizji snutych przez stałych i dorywczych bywalców wyspy.
Czekałem więc.
– W grudniu nie jest źle? Poczekaj do stycznia – wtedy jest najgorzej!
Jakoś ciągle udawało mi się ujść z życiem.
– Styczeń był w porządku? Poczekaj do lutego!
– Luty był OK? Poczekaj do następnej zimy!
Zamknąwszy mój pierwszy na Islandii cykl pełnego obiegu Ziemi wokół Słońca, jestem już mądrzejszy o co najmniej dwie rzeczy. Po pierwsze, zima na Islandii to moja ulubiona pora roku. Po drugie, słuchanie złotych rad samozwańczych speców od wszystkiego, od których roi się tutaj jak mało gdzie, to sprawdzony przepis na skomplikowanie sobie życia.
O ile ból oczu, wywołany oślepiającym blaskiem promieni styczniowego słońca, skrzących się zewsząd na pokrytych śniegiem pustkowiach, w ułamku sekundy wybija z głowy mit na temat spowijających Islandię przez pół roku ciemności, o tyle weryfikacja pozostałych zabobonów wymaga już choćby minimalnego wysiłku.
Najświąteczniejsze miasto
Atmosfera Reykjavíku, do podejmowania jakiegokolwiek wysiłku, nie mobilizuje. Senna mieścina na uboczu świata, przez miejscowych postrzegana jako wielka metropolia i centrum wszechświata, w zimowej scenerii przypomina zlepek kolorowych domków z piernika, rodem z bajek ze świętym Mikołajem w roli głównej. Usypia spokojem i ciszą, mąconą jedynie przez świst wiatru oraz pobrzękiwaniem świątecznych ozdób, w których aranżacji Islandczycy osiągnęli poziom przewyższający chyba nawet dekoratorów centrów handlowych.
Nieliczne objawy życia stolicy kumulują się u zbiegu ulic Laugavegur, Bankastræti, Austurstræti oraz Skólavörðustígur, gdzie, zwłaszcza wzdłuż tej pierwszej, swoje miejsce znalazły oblegane przez turystów restauracje i puby, czy też największa klubo-speluna lokalnego kwiatu młodzieży – „B5” oraz kilka pomniejszych. Tam też koncentruje się handel, skupiony wokół niepodrabialnych, przesympatycznych sklepów z pamiątkami. Choć przez miejscowych unikane i pogardliwie nazywane „puffin shopami”, w mojej opinii jawią się jednym z najciekawszych wynalazków, wydanych na islandzkiej ziemi. Ciężko oprzeć się wrażeniu, jakoby rodowici mieszkańcy po prostu musieli sobie trochę ponarzekać dla zasady, tak jak prawdziwy Góral musi ponarzekać na Krupówki.
Jakkolwiek trywialna wydaje się idea „sklepu z pamiątkami”, tak miejscowe „puffin shopy” wynoszą na inny poziom handel dosłownie wszystkim – rękodziełem, jedzeniem, suwenirami, odzieżą, sprzętem biwakowym i obowiązkowo islandzką wełną. Ich atmosfera, pozwalająca poczuć się jak dziecko na gwiazdkę choćby w środku czerwca, w okresie zimowym potęguje się jeszcze wielokrotnie. I choć wiadomo, iż nie sposób w tak turystycznej lokalizacji nie otrzeć się kicz, tak ciężko wyobrazić sobie lepszy sposób na spędzenie mroźnego, zimowego wieczoru, niżli przy kuflu piwa w jednym z hałaśliwych pubów, okrywając się wełnianym swetrem zakupionym w kolorowym „puffin shopie” za rogiem, wypatrując za oknem zorzy polarnej.
Zaraz. Z drugiej strony… Czy taki znowu mroźny ten zimowy wieczór? Coś tu nie gra. Niby śnieg, niby koło podbiegunowe niedaleko. A jakoś wciąż nie sposób porządnie zmarznąć. Co poszło nie tak?
Dni, tygodnie i miesiące mijają z wolna, spychając wspomnienie siarczystego, świątecznego wypizdu w Polsce w odległe zakamarki pamięci, uświadamiając jednocześnie, jak niewiele prawdy tkwi w kolejnym z mitów. Otóż islandzka zima wcale nie jest ostra. Temperatura w najgęściej zaludnionych stronach z rzadka spada poniżej pięciu stopni na minusie, zazwyczaj wahając się około zera. Nawet największe przekleństwa islandzkiej pogody – wiatr i deszcz – zdają się urządzać sobie świąteczne ferie.
Puby pubami, sklepy sklepami, acz i na wycieczkę chciałoby się ruszyć, skoro już doświadczamy tak wspaniałych okoliczności przyrody. Może i zorza, uwolniona spod jarzma miejskich świateł, zaprezentuje nam co lepsze popisy? Ale, ale… Jechać w trasę, tak w środku zimy? Przecież to pewna śmierć!
Pierwszy kontakt
– O, zimówek się komuś nie chciało nawet założyć… – kręcąc głową kolega zaprasza mnie do wnętrza pożyczonego od kogoś tam citroena C1 wielkości pralki, na kółkach od wózka sklepowego.
No, nie tak można by sobie wyobrazić początek pierwszego w życiu road tripa po Islandii, na przełomie listopada i grudnia pochmurnego roku 2018.
– Chuj, obudź mnie, jak będzie za oknem jakiś tam cud natury – niespecjalnie wiedząc, czego się spodziewać, przedkładam sen nad islandzkie widoki.
– No, to masz tu pierwszy – budzi mnie, kiedy ledwie zdążyłem przymknąć oczy.
– Co jest, kurwa? – przecieram ze zdumienia zaspane oczy.
Jednak to nie śmiercionośne warunki drogowe wprawiają mnie w szok. Gość chyba w przeciągu pół godziny zdążył wywieźć mnie na inną planetę. Z perspektywy wijącej się serpentyną w dół klifu szosy, próbuję ogarnąć wzrokiem dymiące się po lewej stronie źródła geotermalne, rozbijający się o skały po prawej ocean i otwierające się na wprost dziesiątki kilometrów pustyni, wcinającej się w podnóża bazaltowych gór. Witamy na Islandii.
Czarna wstęga jedynej tutaj drogi krajowej z prawdziwego zdarzenia ciągnie się aż po horyzont. „Jedynka”, czyli słynna Ring Road, pozwala na objechanie dookoła całej wyspy o dowolnej porze roku. Podobnież trasy tak zwanego Golden Circle i inne główniejsze drogi południa oraz południowego zachodu, czyli punktów skupienia największych potoków ruchu turystycznego, przez cały rok pozostają przystosowane do użytku chińskich turystów w wynajętej dacii, którzy zrobili prawo jazdy tydzień wcześniej.
Z ryjem rozwartym z wrażenia, pochłonąwszy krajobrazy z kilku kolejnych planet, które nie wiedzieć czemu ktoś ulokował wzdłuż jednej i tej samej drogi, kończymy wraz z kolegą pierwszy w życiu dzień wyprawy samochodowej po Islandii w wiosce Vík í Mýrdal, czyli w tłumaczeniu na język ludzki Zatoka w Bagnie.
Tamże, kilkanaście kilometrów za wiochą, biedny citroen poddany zostaje próbie, której się raczej nie spodziewał. Nie da się ukryć, że i ja podzielam zdumienie citroena, gdy nagle skręcamy z trasy wprost na pustynię.
– Tam chyba jest ta jaskinia w kształcie Yody – dowiaduję się od towarzystwa.
Mhm, no niech będzie jaskinia w kształcie Yody. Nic mnie już nie zdziwi.
Cała Islandia poszatkowana jest siecią lepiej lub gorzej oznaczonych, gruntowych dróżek. Choć bez najmniejszego problemu dałoby radę rozplanować dwutygodniową wyprawę bez konieczności zjeżdżania z asfaltu, warto brać tę okoliczność pod uwagę – zwłaszcza przy wyborze ubezpieczenia „od zadrapań przez żwir” w wypożyczalni. Jak widać, do przejazdu nimi, „konieczny” jest co najmniej czołg. Po wizycie w jaskini odpalamy naszą wersję czołgu i wracamy spokojnie na browar oraz spanie do Víku. Tam kończy się mój pierwszy dzień jazdy po Islandii.
Podstawowe wyposażenie
Oczywiście, zanim ktoś wpadnie na pomysł wybrania się w styczniu na hulajnodze przez interior, warto podkreślić, iż owszem, na Islandii występują trudne warunki atmosferyczne. A tutejsze „trudne warunki” oznacza, że naprawdę, mogą to być w chuj trudne warunki. Zimą niekiedy przechodzą silne i gwałtowne śnieżyce, zaś wiatr przez cały rok potrafi dać nie byle jaki popis. Z reguły im dalej wgłąb lądu, tym jest zimniej, a im dalej na północ, tym śniegu jest więcej. Odbijając od głównych tras, łączących osady ludzkie, dość łatwo pożegnać się z życiem. Na przykład, gdy auto odmówi posłuszeństwa gdzieś w pizdu, skąd nie ma jak wezwać pomocy.
Z drugiej strony, na Islandii mieszkają też ludzie. Może niewielu, ale jednak. Jeżdżą oni do miasta na studia, do pracy, do sklepu albo na lotnisko w drodze na urlop. Większość z nich nadal żyje. Wynaleźli też pługi, choć zdają się nie eksploatować ich nadmiernie. Można zatem rozważyć rozwiązanie, takie jak po prostu nie odbijać gdzieś w pizdu, od głównych tras, łączących osady ludzkie, gdy nadciąga śnieżyca. Szczęśliwie, przytłaczająca większość popularnych lokalizacji, takich rodem z przewodników typu „15 najlepszych miejsc w…”, mieści się właśnie wzdłuż tychże tras. Natomiast jeżeli jazda po którejś z dróg faktycznie radykalnie zwiększałaby zagrożenie życia, to wjazd będzie zamknięty i tyle.
Jeśli już jednak jesteśmy pechowcami roku i dopadnie nas Bóg wie jakie załamanie pogody, że nawet „jedynką” strach będzie jechać, zawsze pozostaje rozwiązanie w postaci licznych farm, przekształconych w guesthousy, hotele i restauracje, gdzie spokojnie możemy przeczekać. Większość z tych ulokowanych w okolicach turystycznych destynacji, jest otwarta przez cały rok. Bieżące warunki drogowe można śledzić na www.road.is i w razie potrzeby zaplanować dogodne miejsce na postój.
Skoro wciąż czytasz ten wpis, to zakładam, iż nie pochodzisz z Karaibów. Zapewne zdajesz sobie sprawę, że kiedy drogę pokrywa coś biało-szklistego, to może to być śnieg z lodem. Wtedy należy zwolnić. Zasada ta sprawdza się równie skutecznie na drodze Reykjavík – Egilsstaðir, jak i na drodze Kraków – Zakopane. Tak w jednym, jak i w drugim przypadku, podstawowy element wyposażenia, gwarantującego satysfakcjonującą i szczęśliwie zakończoną podróż, pozostaje ten sam – mózg.
Zajebiście Janek 🙂
Dziękuję serdecznie, do zobaczenia w Łodzi 😉
Następnym razem przywieź trochę islandzkiego śniegu 😀
Znam przypadek osoby przewożącej WizzAirem w bagażu podręcznym kawałek lodu z lodowca 😉
Super puenta 😁
Co to oznacza? Dlaczego tu nikt nie zagląda. Kanał Janka odkryłam miesiąc temu więc mam usprawiedliwienie dlaczego mnie tu nie było. Panie Janie ma Pan tzw lekkie pióro. Świetnie się czyta, proszę wszystko utrwalać i szukać sposobności do wydania. Talenty należy szlifować i wykorzystać. Nawiążę do aktualnych powtórkowych lektur śp J.Pilcha widzę podobną frazę ( w opowieściach ustnych szczegolnie) z imieslowami włącznie Dmucham w skrzydła.
Dziękuję 🙂 Strona przez dłuższy czas była nieaktywna, teraz działa połowicznie. Jeszcze dużo starych wpisów się tu nie wyświetla, ale nie mam czasu się tym zająć. Przyjdzie odpowiedni moment. A wydać tak, zamierzam, po części mam gotową książkę, kolejną w planach. I podobnie – przyjdzie odpowiedni moment 😉 Pozdrawiam