Zmrok nad Wientian – cisza przed burzą

Targ nocny w Laosie

Laosu się nie zwiedza. Laos się chłonie. Wciśnięty między hałaśliwych, śmierdzących, zatłoczonych sąsiadów, pozbawiony rajskich plaż i wielomilionowej stolicy, będącej centrum nocnych rozrywek, żyje własnym, leniwie toczącym się życiem na uboczu utartych szlaków turystycznej hołoty. Skryty za Mekongiem od południa, górami i nieprzebytą dżunglą z reszty stron, na morzu otaczającego chlewu krajów ościennych, pozostaje oazą przenikającego do szpiku kości spokoju, uśmiechu i niespotykanej w tych szerokościach geograficznych czystości. Od pierwszego, głębokiego wdechu świeżego powietrza, zaraz po wyjściu z busa w centrum Wientian – najspokojniejszej stolicy świata, nasze zegarki zwalniają, a my, nie mogąc nadziwić się odmienności tego dziwnego, równoległego wszechświata, po prostu spacerujemy od miejsca do miejsca, oddychając atmosferą Laosu. W powietrzu unosi się coś takiego… Hmm… Jakiś niedefiniowalny pierwiastek relaksu i poczucia, że jest po prostu dobrze.

Będąc tu już drugi dzień, zdążyliśmy przesiąknąć owym pierwiastkiem na wskroś, choć nadal nie sposób zdefiniować go jednym zdaniem. Pomimo skrajnych różnic kulturowych i klimatycznych, czuję się tam jak w rodzinnym domu. Mógłbym tak siąść na schodkach nabrzeża Mekongu, wrzucić zegarek w jego brunatne wody, otworzyć Lao Beer i tak siedzieć w nieskończoność, patrząc w migotliwe odbicia świateł Mostu Przyjaźni. Spacerować godzinami, choćby bez celu, po sennych ulicach, otoczonych setkami pozłacanych świątynek i pagód. Tak też spacerujemy drugiego dnia naszego chłonięcia Laosu, gdy głód zachęca nas do zajrzenia wewnątrz przyulicznej knajpki na obrzeżach centrum.

Podane po milionie godzin czekania czerwone curry z ryby i wedżetarian tempura, są całkiem przyjemnym przerywnikiem przechadzki nieco opustoszałą przecznicą. Podczas przysparzającego mi kilka siwych włosów oraz kilka centymetrów brody oczekiwania, dostrzegam po drugiej stronie obiecujący sklep z pamiątkami. Gdy tylko dane nam było nasycenie żołądków (no, z tym nasyceniem to chyba przesadziłem), udajemy się do wspomnianego przybytku, celem dokonania zakupów. Pomny odzieżowych perypetii z poranka, postanawiam zaopatrzyć się w koszulkę z uwiecznionym wizerunkiem That Luang, zwiedzanej w strugach deszczu poprzedniego dnia. Dokonawszy mini shoppingu, idziemy dalej, na wskroś placyku z fontanną, otoczonego pseudo-zachodnimi restauracjami i hotelami, który grupka kilku miejscowych chłopaszków przekształciła na boisko do kopania piłki. Droga prowadzi, jakżeby inaczej, w kierunku nabrzeża Mekongu. Czy tylko ja tak mam, że każdy spacer, prędzej czy później, doprowadzi mnie do rzeki?

Warzywa w tempurze
Warzywka w tempurze z sosem musztardowym. Jadalne.

Tak, tak. Rzeka, nabrzeże, popołudnie. Pewnie znowu będą chlać, co nie? A właśnie, że nie 🙂 Przynajmniej na razie. Pośrodku trawnika zdobiącego bulwar stoi pomnik jakiegoś komunistycznego chujka, który idealnie nadaje się do urządzenia namiastki pikniku. Jedni wykorzystują moment do ułożenia napisu „LAOS” z kwiatków lila-coś tam, inni na ogląd rejonu z wodą i piwkiem w ręku (no dobra, ale takim maluśkim 0,3 l, dla orzeźwienia). Zgadnijcie, którzy to ja, a którzy, to dziewczę. Jakoś tak chwila nostalgii mnie dopadła i postanowiam przez parę minut porozkminiać życie w samotności. Przynajmniej przekonuję się doświadczalnie, że rozświetlone budynki u podstaw mostu, które z zaciekawieniem oglądaliśmy z daleka pierwszego wieczoru, to nic ciekawego. Na środku pasażu mnisi w pomarańczowych szatach cykają sobie fotki smartfonami uczepionymi do selfie-sticków. Takie czasy.

LAOS z kwiatków
Podziwiam wytrwałość 🙂

Wypoczęty, wyspany Janek powoli przestawia się na tryb przygodowy – już coś zbyt długo jest za grzecznie. Nie wiem, co można tu odjebać, ponieważ stolica na pierwszy rzut oka nie sprawia wrażenia nadmiernie rozrywkowej, ale już wiem, że tego dokonam. Na dobry początek zacznijmy od piwka na nabrzeżnych schodkach. Przy konsumpcji Lao Beer towarzyszy nam za plecami gadka motywacyjna trenera piłkarskiej, młodzieżowej reprezentacji Laosu, do zebranych wokół niego młodocianych kopaczy. Tymczasem im więcej werwy do nadchodzących popisów z każdym łykiem objawiam ja, tym mniej moja kompanka – OK, nie dziwię się. Nie każdy pół dnia opierdalał się nad basenem.
– Odprowadzę cię do pokoju, jak jesteś zmęczona – zmrok zastał nas ponownie na brzegu rzeki.
– Przecież mogę iść sama – odpowiada dziewczę uprzejmie.
– Chyba cię Bóg opuścił – no ta, nie po to przyjechaliśmy tu we dwójkę, żeby się rozdzielać samopas nie wiadomo gdzie.

Nabrzeże Mekongu w Wientian
Dziewczę, dziecię i nabrzeże

Chętnie się przespaceruję, zwłaszcza, że nadmiar energii tryska ze mnie na wszystkie strony. Doskonała to okoliczność, żeby poszlajać się pośród odchodzących od Asean Road bazarów, pominiętych pierwszej nocy z braku czasu oraz weny. Tak na spokojnie, nocne markety Wientianu, to doznaniowa uczta, na płaszczyźnie smakowo-zapachowego poznawania prawdziwej Azji. To już nie ustawiony pod amerykańskich turystów cyrk, rodem z Bangkoku, ale esencja tego, z czym przeciętny Europejczyk może kojarzyć azjatyckie, nocne targi dla miejscowych. Na straganach królują suszone, wędzone, smażone, pieczone i Bóg wie jakie jeszcze, wyłowione z mętnych wód Mekongu ryby – podstawa miejscowej diety. Z głodu nie umieram, ale nie odpuszczę. Być tutaj i nie opchnąć grillowanej w liściach bananowca ryby – trzeba być gamoniem. Wyrobionym w Tajlandii zwyczajem usiłuję targować się ze straganową babeczką. Tymczasem kobieta patrzy na mnie wzrokiem, jakim z pewnością spojrzałaby ekspedientka, gdybym wpadł na pomysł targowania się przy kasie w Biedronce. I kto tu jest dzikusem? Po raz kolejny zaskakuje mnie poziom cywilizacyjny Laosu. Za to ryba – arcyzajebista. Soczysta, rozpływa się smakiem grilla na podniebieniu, a przy tym wcale nie rozpada. O taką rybę walczyłem.

Targ nocny w Wientian
Jeden ze straganów rybnych, typowych dla targu nocnego Wientian i dla całego Laosu

Przemierzając na przełaj zabłocone zadupia, postanawiamy dla przygody odbić od utartego poprzednio szlaku w najciemniejszą, z rzadka asfaltowaną przecznicę, która wedle mapy także powinna prowadzić w stronę naszej dzielnicy. Na podziurawionej, rozpadającej się ścieżce, flash mojej śp. Xperii to jedyny przebłysk światła pośród nieprzeniknionej ciemności. Z jednej z ledwo majaczących w promieniach słabiutkiej telefonowej diody bambusowych ruder, między którymi przyszło nam w tych nierealnych okolicznościach manewrować, z radosnym piskiem wypada gromadka miejscowej dzieciarni.
– Hello! Hello! – rozentuzjazmowane wrzeszczą, goniąc w ciemności za nami, po usłyszeniu obcego języka.
Dopadłszy nas rzucają się na nas zaciekawione i podekscytowane, jakby zobaczyły kosmitów. Strzępkami angielskiego dogadujemy się na tyle, żeby wiedziały, iż przyjechaliśmy z Polski, z Europy, jak mamy na imię. Łapią nas, chcą dotknąć, zobaczyć na własne oczy jak wyglądają biali. Nie powiem, bo dla nas cała sytuacja jest równie niecodzienna. Żałuję, że przy owym nieopisanie sympatycznym spotkaniu pośrodku dziczy, nie mam więcej prezentów do zaoferowania. Dobywam jedyną wlepkę WP, jaką akurat posiadam w kieszeni. Chętnie obdarowałbym je wszystkie wlepkami, pocztówkami, cukierkami i czym się jeszcze da, ale lepsze to niż nic. Zawsze to będą miały w chatce jakąś pamiątkę po polskich przybyszach, którzy pośród egipskich ciemności przemierzali ich przedmieście.

Dzieci w Laosie
Przesympatyczne, laotańskie dzieciaki z wlepką WP

Ciemna uliczka doprowadza nas niezawodnie do Sisavad Guesthouse – nawigacja opanowana już do perfekcji. Paulina zgodnie z wcześniejszym zamiarem idzie na spoczynek, tymczasem ja jestem w pełni.
– Śpij dobrze, ja się idę przejść nad Mekong, jeszcze na godzinkę czy dwie, może kogoś spotkam to pogadam – tak serio, to nie wiadomo skąd, ale WIEM, że kogoś spotkam i gdzie mam iść.

Fragment pochodzi ze zbioru wspominek z podróży po Azji Południowo-Wschodniej w 2016 roku.

Dodaj komentarz