Jak ma się mamę, która posiada znajomych w różnych miejscach na świecie, to plus tego jest taki, że czasem można zostać gdzieś zaproszonym. Kiedy do tego jedni z tych znajomych mieszkają we Francji, przy granicy dwóch krajów, których wcześniej się nie widziało – Andory i Hiszpanii, to wypada zacząć się pakować. Z tego też założenia wyszedłem latem 2017 roku, gdy spłynęło na nas zaproszenie do Carcassonne.
Zaproszenie zaproszeniem, bardzo to miło, jednak jak miło by nie było, to jednak dwóch tygodni na dupie nie usiedzę. Tym bardziej kiedy od samego momentu kupna biletów Carcassonne rysuje się w mojej głowie jako baza wypadowa do Andory i dalej Hiszpanii, a nie jako miejsce docelowe.
Po przywitalnej nocy, nazajutrz o bladym świcie ruszam w kierunku Andory, mając sprawę ułatwioną o tyle, że załapuję się na podwózkę. Jedziemy wszyscy. Znajomi mojej mamy tak czy inaczej często śmigają do tego państewka, gdyż z uwagi na bardzo przyjazną miłośnikom alkoholu i tytoniu politykę akcyzową, Andora pełni rolę monopolu dla mieszkańców okolicznych prowincji Francji i Hiszpanii. Kto próbował uchlać się we Francji ten wie, że nie są to tanie rzeczy, tymczasem we wciśniętym pomiędzy pirenejskie szczyty księstwie ceny alkoholu przypominają bardziej ukraińskie, niż francuskie. Bez kitu, naprawdę. No, wydaje się z pozoru raj.
Po dwóch godzinach jazdy wita nas korek aut francuskich pijaków i palaczy, tłoczący się na krętej, górskiej szosie do granicy. Odstawszy co swoje, docieramy do miejscowości El Pas de la Casa we francuskojęzycznej części Andory, tuż za państwową granicą. Tak, nawet taka kropka na mapie jak Andora, ma część francusko- i katalońskojęzyczną. Niemal każdy budynek tej niewielkiej, górskiej wioski przerobiony został na hurtownię wódy, szlugów, elektroniki albo wszystkiego na raz. Do kas tłoczą się kolejki Francuzów z koszami wypełnionymi po brzegi zgrzewkami Absoluta, Jacka Danielsa, czy też kartonami Marlboro. Na ironię, stawiając pierwsze kroki w tym Eldorado, ze względu na kaca robi mi się niedobrze od samego patrzenia na wódkę. Marzę tylko o zimnej wodzie i jakimś wafelku. Dopiero w trzecim zwiedzonym sklepie udaje mi się zaspokoić tak wysublimowane potrzeby. Handel używkami opanował miejscowość do tego stopnia, że łatwiej znaleźć 5-litrową butelkę wódki, niż zwykłą wodę. I to nie metafora, autentycznie łatwiej. Kto by tu wodę kupował…
Dla mieszkańców Carcassonne Andora jawi się taką samą atrakcją, jak osiedlowy monopol, toteż gdy każdy zdążył załadować kilkulitrowe zapasy do bagażnika, zostaję jako jedyny zainteresowany dalszą eksploracją mikro państewka, a reszta wraca do domu. Piętnastominutowy research wystarcza aby zorientować się, jak skonstruowana została tu namiastka komunikacji publicznej. A skonstruowana została w sposób dość łatwy do ogarnięcia przez średnio rozwiniętego szympansa – mianowicie co godzinę spod kościoła odjeżdża autobus do stolicy. Tyle. Kosztuje całe 6 euro, czyli mniej więcej tyle, ile 1,5 litra wódki.
Po kwadransie na centralny placyk pod kościołem podjeżdża niepierwszej młodości wehikuł, w którym oprócz mnie zajmują miejsca jeszcze tylko dwie osoby. Po pół godziny jazdy górskimi serpentynami, które nie wiem jakim cudem wciąż pokonuje wysłużony autobus niczym PKS Staszów z lat 90-tych, docieramy do całkiem urokliwego miasteczka osadzonego w kotlinie pomiędzy majestatycznymi, skrytymi tego dnia w masach złowrogich, burzowych chmur, szczytami Pirenejów. To senne, odcięte od świata przez góry miasteczko, to stolica.
Na przywitanie z Andorra la Vella kierowca staje w miejscu na jednej z ciasnych uliczek, oświadczając, że to koniec wycieczki i wszyscy papa. Zabudowa w stylu jakby trochę góralskim tym różni się od El Pas de la Casa, że poza jedną wielką hurtownią monopolową, dochodzą także salony z modą i wszelkimi ciuchami, i kilka w miarę normalnych marketów. W sumie fajnie – pakując się o świcie na kacu zapomniałem połowy ubrań, a coś by się i zjadło. Przede wszystkim natomiast dobrze byłoby ogarnąć jakikolwiek dach nad głową, tym bardziej gdy spogląda się na wściekle wirujące w wysokich partiach gór chmury, tworzące krajobraz złowrogi jak w jakimś Mordorze.
Minąwszy od razu po wyjściu z autobusu niewielki uliczny postój do… święcenia samochodów, kieruję się do lokalu międzynarodowej sieci toalet i darmowego Wi-Fi, oznaczonego widoczną z oddali żółtą literą „M”. Nie zdążam przejść tych kilkuset metrów, z których pierwsze pokonuję przy jako-takich promieniach słońca, przebijających się przez obłoki, gdy jak nie jebnie, tak mimo stu metrów pozostałych do McDonalda nie ma opcji przejść nie zmoczonym jak pies.

Nic to, czas najwyższy wskoczyć na booking.com i czym prędzej obadać jakąś kwaterę, bo przemoczony i z 13-kilowym plecakiem na grzbiecie to ja tu nie będę chodził. Operacja idzie całkiem sprawnie, bo i wybór hosteli nie narzuca specjalnych rozterek. W całej okolicy wyświetlają mi się trzy opcje: tania, średnia i droga. Dobra, w takim razie już wybrałem. Opcja tania oznacza dokładnie 19 euro za łóżko w pokoju 3-osobowym hostelu o brzmiącej śmiesznie względem oferowanych warunków nazwie Residencial Continental. Jak zwał tak zwał, zarezerwowane to w drogę przebrać się. Wyszukuję dokładny adres. Ej, kurwa… To nie jest w Andorra la Vella, tylko w jakimś Les Escaldes! No to zajebiście, teraz będę mokry jeszcze jeździł po kraju szukać Les Escaldes albo 19 euro pójdzie psu w dupę. Wstukuję adres w mapy offline, pokaż trasę. Czas przejazdu – 1 minuta. Co? Chyba coś się spieprzyło. Klikam, żeby wyliczyło czas na piechotę. 15 minut. No bez jaj. Przybliżam, faktycznie kilkaset metrów dalej kończy się stolica, a obok jest coś o nazwie Les Escaldes. Ha, w takim razie dla mnie luks, niech będzie Les Escaldes. Początkowo zamierzałem przeczekać deszcz, ale jak za piętnaście minut mam być na kwadracie to mam to w dupie, zresztą bardziej mokry i tak już nie będę. Po całkiem przyjemnym widokowo (bo niekoniecznie pogodowo, choć w sumie już wszytko jedno) spacerze, odnajduję stare wrota hostelu, gdzie w siermiężnej, drewnianej, nieremontowanej od lat recepcji miła starsza pani wydaje mi klucz do 3-osobowego pokoju na górze. Trafiło się, że na razie jestem sam. Wywieszam mokre ubrania i kładę się odespać kaca, przeczekując ulewę.

Popołudniu ciuchy nadają się już do założenia na grzbiet, zaś pokoik zyskuje dwóch nowych lokatorów. To rudowłosy Włoch z Triestu imieniem Pierro – o tyle sympatyczny, co z pierwiastkiem niedefiniowalnego obłąkania i wariactwa w oczach. Coś takiego, że z ciekawością poszłoby się z takim typem w melanż, ale pięciu złotych mu nie pożyczyło. Do tego typowy uliczny grajek, backpacker Dani z Argentyny. Nie jest źle, mogło być gorzej, a zaraz i tak wychodzę, więc mi wszystko jedno.
Po przejściu ulewy andorański krajobraz urzekająco mieni się kolorami przebijających się przez rzedniejące chmury, złotych promieni popołudniowego słońca. Świeży, górski wiaterek zachęca do pójścia gdziekolwiek w nieznane, a świadomość, że w tym kraju nie bardzo da się zgubić wpływa tym bardziej relaksująco. Spośród dwóch możliwych tras – w górę i w dół, oczywiście jako człowiek gnuśny wybieram dół. Po kwadransie jestem z powrotem w stolicy.
Rozglądam się po przytłaczających masywach Pirenejów, spacerując w dół głównego deptaku zabawkowej stolicy zabawkowego państwa. Wszystkie odchodzące od deptaku uliczki, szerokości takiej, że ledwo mijają się w nich dwa skutery, obstawione zostały sygnalizacją świetlną, pomimo tego że nic po nich nie jeździ, a przejścia dla pieszych można by przeskoczyć po dobrym rozbiegu. Międzynarodowe drogowskazy kierują na równoległy, oddalony o kilka rzędów budynków kawałek dwupasmówki, bodaj jedynej w kraju, szumnie nazwany drogą krajową numer 1. Gdzieniegdzie przy co większym skrzyżowaniu rzucają się w oczy strzałki na inne drogi krajowe – wyasfaltowane ścieżki, prowadzące serpentynami kilkaset metrów w górę zbocza, których końce, stojąc na deptaku, można spokojnie dostrzec nieopodal grupek przyklejonych do gór domków – tzw. miast. Wszystkich dróg krajowych jest 6. Pewnie mniej więcej tyle samo musi być skupisk domków na zboczach – miejscowości. Tym właśnie różni się Andora od różnych Liechtensteinów, Monaców i San Marinów – nie jest miasteczkiem, które przez różne zaszłości historyczne dorobiło się statusu państwa. Zamiast tego stara się być normalnym krajem, ze światłami w stolicy, drogami krajowymi, transportem publicznym. Tylko wszystko w skali tak mikrej, że aż groteskowej. Kurwa, Legoland.
Doszedłszy na sam dół stolicy, gdzie deptaki spotykają się w okolicach ronda z drogą nr 1, natrafiam na miejscowy pub z piwem i przekąskami, gdzie decyduję, że czas najwyższy skorzystać z wyżej wymienionych. Piwo za 4 euro, tyle samo, co pół-bagietka z fuetem – taką suszoną kiełbaską, której fanem byłem od zawsze, a która wywodzi się właśnie z tej części świata. Jako że dalej iść już nie ma sensu, bo w stronę Hiszpanii już stąd widać ledwie jakieś magazyny i baraki, postanawiam wracać. Inną drogą, rzecz jasna, a właściwie drugą z dwóch możliwych. Tym razem idę mniej więcej wzdłuż rzeki, docierając do czegoś na kształt starówki, gdzie przy centralnym placyku przy rzece napotykam pomnik inspirowany Cieknącymi Zegarami Salvadora Dalego. Już kilka razy widziałem tu różne nawiązania do postaci tego malarza, który tak na marginesie wcale nie był z Andory, ale że urodził się niedaleko, to widać bardzo go tu lubią. Wokół placu jest naprawdę ładnie – wąskie uliczki pomiędzy zadbanymi budynkami, w dole szumi potok, nawet jacyś turyści się szwędają, dzięki czemu mam kogo poprosić o cyknięcie mi zdjęcia.
Pozwiedzane (tak właściwie to większość kraju), można iść się przebrać na nocne przechadzki, gdyż wraz ze zniżaniem się słońca, zaczyna coraz bardziej pizgać. Po powrocie do hostelu przebieram się, łapię na chwilę strzępki żałosnego Wi-Fi, żeby jakoś skontaktować się ze światem i starając się nie obudzić Daniego ruszam na nocną wędrówkę w poszukiwaniu śladów andorańskiego życia. Za dnia całkiem sporo wydawało się tych knajp, więc może a nuż coś się dzieje? Lepiej sprawdzić niż gnić w pokoju, tymczasem po obraniu tego samego szlaku w dół na deptak, co przy pierwszym rekonesansie, zastaję całkowitą ciszę i puste ulice. Nie to z początku przykuwa moją uwagę. Przylepione do zboczy gór domki „miast” za dnia nie zwracały na siebie szczególnej uwagi, w większości niknąc za drzewami. Nocą, dzięki rozświetlonym oknom, ujawniają swoją prawdziwą liczebność, a blaski setek światełek budynków przypominają chmarę świetlików, które obsiadły Pireneje od stóp do niemal samych szczytów. Coś pięknego. Aż żal, że śmieszny aparacik w telefonie nie jest w stanie uchwycić tego widoku.
Idąc w dół deptaku tracę resztki nadziei najpierw na napotkanie melanżu, a później na napotkanie w ogóle żywego człowieka. Stołeczne miasteczko całkowicie wymarło, pomimo że nie ma jeszcze 22. W odległości jakichś 200 metrów coś się poruszyło, z oddali słychać dźwięk kroków. Coraz wyraźniej w dole ulicy rysuje się zakapturzona postać, wałęsająca się od lewej do prawej strony jezdni. Oho, widać nie tylko mnie się nudzi. Gdy postać zbliża się na odległość kilkunastu metrów, światło latarni rozbłyskuje na wystających spod kaptura kosmykach rudych włosów. Pierro!
– Siema, też szukasz melanżu? – zakrzykuję do niego, gdy widzę, że ten także mnie rozpoznał i się cieszy.
– Tam dalej nic nie ma, całe miasto przeszedłem – rozkłada ręce zrezygnowany.
– Serio, nic? Nie ma gdzie piwa się napić nawet? – jaka ironia, że rozmowa ta toczy się w stolicy kraju-monopolu, gdzie 5-litrowe butelki wódki uśmiechają się do nas z witryny każdego sklepu, każdego czynnego do 21…
– No, tam była jedna knajpa z piwem, ale drogo i nic ciekawego – zarzuca promyk nadziei Pierro.
– Jebać, że drogo! Przecież nie po to tu przyjechałem, żeby spać. Idziesz?
– Dobra, za mną.
Na bezrybiu i rak ryba. Pierro prowadzi mnie przez plac z zegarem Salvadora Dalego, od którego kolejne 100 metrów dalej dobiega naszych uszu jakaś muzyka. Ogródek knajpy składa się ze stolików porozkładanych żywcem na ulicy – bez żadnego ogrodzenia, wydzielenia terenu czy czegokolwiek. Przy stolikach zasiada kilkanaście osób różnego wieku, wszyscy ubrani jak stróż w Boże Ciało, łącznie przypominają towarzystwo na jakichś chrzcinach bardziej niż ludzi przypadkowo zebranych przy piwie. No, nieważne, tak czy inaczej za całe 3 euro mogę wreszcie napić się ogromneeego piwa 0,33l. Zawsze coś. Siadamy przy jednym ze stolików, na początek zapoznania wyrażając wspólnie głęboką dezaprobatę dla andorańskiej mizerii melanżowej. Rozmowa przechodzi na dalsze plany. Okazuje się, że Pierro mieszkał przez dłuższy czas w Barcelonie, do której ja z kolei zamierzam nazajutrz się dostać. Włoch dzieli się ze mną adresami niezbędnymi, aby w bezproblemowy i pewny sposób móc wprowadzić się w barceloński półświatek narkotykowy oraz nazwami dobrych lokali. Opowiadamy sobie gdzie tam wcześniej kto był, co Pierro wykorzystuje do wzbogacenia dialogu o opisy swoich ekscesów seksualno-narkotykowo-alkoholowych na Teneryfie sprzed niedawna. Ha, swój chłop. Ja z kolei odpowiadam historią Noego z Laosu, która zawsze jest dobrą ripostą w takich momentach. Tak sobie gadamy, śmiejemy, wchodząc w całkiem niezłą komitywę, gdy ładna kelnerka tymczasem oświadcza nam, że kolejnego piwa już nie dostaniemy, bo już po 22 i zamykają… Ja pierdolę.
Nic to, prosić się nie będziemy. Dopijamy ostatni mikro kufelek 0,3 i idziemy w pizdu, na odchodnym zaczerpując u kelnerki informacji, czy w tym kraju jest jeszcze cokolwiek otwartego.
– Noo… tam jest takie jedno miejsce, ale nie wiem czy jeszcze otwarte… – ze zniesmaczeniem rysującym się na twarzy na samo wspomnienie owego miejsca, dziewczyna wskazuje na jakąś ciemną ulicę.
Oho, skoro tak to może być ciekawe miejsce. Idziemy zatem w ciemne zaułki. Zgubiwszy się dwa razy w ślepych uliczkach, dochodzimy w końcu do burdelopodobnych, podświetlonych na różowo, metalowych drzwi jakiegoś klubu. Wjeżdżamy pełni nadziei. Yyy… no w sumie miejscówka z potencjałem, dałoby się tu zrobić fajną imprezę. Tylko przydaliby się jeszcze ludzie. Zamiast tego mamy trzech na krzyż „stałych bywalców” przy barze, którzy zdają się zdumieni naszym widokiem, jakoby przez drzwi właśnie przelazło yeti. Potencjał melanżowy Andory ostatecznie zweryfikowany, to już wszystko. No chuj, dawaj jeszcze się piwa napijemy i zagramy w bilarda. Po trzech piwach i dwóch partiach ostatecznie decydujemy się dać za wygraną, nic ciekawszego nas tu nie spotka.
– Przyjdźcie w sobotę, w sobotę są ludzie – przy wychodzeniu rzuca nam radą na pożegnanie jeden z bywalców.
Ta, w sobotę. A pozostałe kilka dni do soboty spędzę licząc światełka na zboczach. Nie ma co, zachęcił.
Nazajutrz żegnam się z Pierrem oraz Danim, o którym notabene na odchodnym dowiaduję się, że zmierza do Polski do… Łodzi na osiedle studenckie Lumumbowo, bo dostał zaproszenie od koleżanki. Idę ponownie, już po raz ostatni, w dół miasteczka. Niedaleko za rondem, to znaczy tam, gdzie kończą się urokliwe uliczki, a zaczynają blaszane hale i inne niespecjalnie urzekające zabudowania, mapa wyświetla znaczek autobusu na niebieskim tle. Jest też jakiś plac – wygląda na coś w rodzaju dworca. Po drodze wpadam jeszcze kupić sobie skarpetki (zapomniałem spakować…) i bagietkę z fuetem, tym razem z marketu w wersji „zrób to sam”. Zaznaczony na mapie plac w istocie okazuje się dworcem, nawet jednym z dwóch. Wcześniej mijam pierwszy, który pomimo stojących na parkingu autobusów wygląda na zamknięty od 10 lat. Nic to, ten drugi i właściwy, z daleka nie pozostawia wątpliwości, że jest otwarty. Do tego dość ładny i nowoczesny. Przy stanowiskach tablice elektroniczne wskazują godziny odjazdów autobusów. Do wyboru podróżnych pozostaje kilku przewoźników, z których każdy ma na dworcu swoją kanciapę, okraszoną oczojebną informacją, że właśnie tu kupisz bilet do Barcelony. Generalnie nie sposób nie dojechać do Barcelony. Postanawiam przejść się po kolei od jednego do drugiego i wypytać o cenę. Ta w każdym z przypadków oscyluje wokół 30 euro, różniąc się czasem o kilkadziesiąt centów, maksymalnie 2 euro w górę lub w dół. Czyli w sumie jeden chuj, ja decyduję się na DirectBus za 28,25 euro. Zdecydowany na transakcję, gdy wyciągam już kartę do jej sfinalizowania, pani z okienka wprawia mnie w zawahanie.
– Chce pan bilet stąd czy z Sant Julia de Loria?
Hmm… a to można tak? W sumie to do odjazdu jeszcze kilka godzin, co ja będę robił – po raz setny pójdę pod zegar Salvadora Dali? A tak to bym sobie zobaczył nową wiochę. Sant Julia de Loria pełni dla Hiszpanów tę samą funkcję, co El Pas de la Casa dla Francuzów – przygranicznego marketu alkoholowego. A może bliżej granicy więcej ludzi będzie jechało na Hiszpanię, to się stopa złapie i będzie 30 euro do przodu? Dobra, to pojadę sobie stamtąd.
– A czy w Sant Julia też można kupić bilet? – profilaktycznie się upewniam.
– Tak, proszę pytać w informacji turystycznej.
Dobra, zatem zmiana planów. Za pół godziny odjeżdża lokalny autobus do Sant Julia za 2 euro, akurat przespaceruję się po pobliskim parku nad strumieniem i zajaram. Pół godziny z niewielkim okładem później andorański bus wysadza mnie w Sant Julia vis a vis informacji turystycznej. No to jesteśmy w domu. Kobitki z informacji potwierdzają, że kupię tu bilety, ale nie dokładnie u nich, tylko „tam za rogiem, na pewno znajdziesz”. Skoro znajdę, to mi się nie spieszy. Siadam z moim zestawem bagietka + fuet na ławeczce, gdzie dosiada się do mnie kilku starszych miejscowych chłopów, zagadując przyjaźnie. Ot takie wioskowe życie. Po posiłku idę na piechotę w stronę hiszpańskiej granicy, z kroku na krok upewniając się, że na autostop szkoda mi tutaj czasu. W przeciwieństwie do granicy francuskiej, ruchu nie ma tu prawie wcale, a już zwłaszcza tego w kierunku Hiszpanii. Jebać, niech więc będzie DirectBus. Przy okazji przekonuję się, że jeśli nie jest się akurat narciarzem, który przybłąkał się tu w zimie, to w Sant Julia de Loria nie ma absolutnie nic do roboty.
Wróciwszy do ronda przy informacji turystycznej, idę do „tam za rogiem”, gdzie ponoć na pewno znajdę biletownię. Albo i nie na pewno. Przechodzę do końca wskazanej ulicy bacznie obserwując każdy jej róg. Żadnego DirectBusa ani śladu. Cóż, pozostaje co nieco się powydurniać i wypytywać ludzi jak leci. Poczynając od oddziału banku, przez zaplecze jakiejś firmy, skończywszy na spożywczaku, nikt nie słyszał o czymś takim jak kupowanie tu biletów autokarowych. No, zaczyna się robić pewien kłopot logistyczny. Na szczęście ratuje mnie kobieta z salonu fryzjerskiego, wskazując na białe, niepozorne, w żaden sposób nieoznakowane drzwi, które istotnie, znajdują się na rogu. I dziękuję, 10 minut później stoję z biletem do stacji Barcelona Sants w ręku. Osobną kwestią pozostaje odnalezienie przystanku, jednak pomny tego co dla tutejszych oznacza „na pewno znajdziesz”, dopraszam się o mapkę dokładnie rozrysowaną przez sprzedawcę biletów. W sumie niewielka filozofia, ale wiadomo? A nuż znowu bym „na pewno znalazł” po godzinie, a w międzyczasie mój bilet za 28,25 euro stałby się warty tyle co wczorajsza gazeta, po odjeździe autobusu.
Upał rozgrzewa asfalt przy przystanku obok ronda do temperatury pozwalającej na usmażenie jajecznicy. Moją gębę podobnie. Decyduję się zejść schodkami za przystankiem do nabrzeża rzeczki, gdzie w cieniu mostu odnajduję jedyne znane mi w tej dziurze miejsce, gdzie tak nie praży. Tam spędzam ostatnie andorańskie pół godziny przed odjazdem.