This is big problem, very big problem

Autostop Carcassonne

Chlust! Przy akompaniamencie braw i muzyki z jednej strony rzeki oraz gwizdów i buczenia z drugiej, kolejny chłop spada z łódki do wody. Właśnie obserwuję najdziwniejsze zawody, jakie miałem okazję na żywo zobaczyć.

***

Godzinę wcześniej jeden z kierowców, wiozących mnie na stopa wzdłuż południowego wybrzeża Francji, wysadził mnie w miasteczku Frontignan, ospałym i sennym, jak wszystkie tutaj. Podobnie do kilku poprzednich, tak i to zapewne pominąłbym na szybko, mając na celu dostanie się jeszcze dziś do Montpellier, gdyby nie kończący się zapas picia, który skłonił mnie do odnalezienia sklepu. Im bliżej centrum wiochy, tym przytłumiony z oddali, niezidentyfikowany gwar, dudnienie basów i pisk trąbek narastał, ciągnąc mnie z ciekawości w swoim kierunku. Minąwszy wiadukt, mogłem już wizualnie namierzyć jego źródło.

Żywy, falujący i wydający dzikie odgłosy tłum ludzi zgromadził się po obu stronach niewielkiego, przepływającego przez miasteczko kanału, przeżywając najwidoczniej porywające, choć nie wiedziałem jeszcze czym wywołane emocje. Po przejściu obok odkręconej na pełną pizdę koncertowej kolumny, typa z trąbką na podwyższeniu i przebiciu się przez szpaler wrzeszczącej gawiedzi, zmiarkowałem mniej więcej, co tu się odstawia. Otóż dwie łodzie, wypełnione co bardziej rosłymi chłopami, nacierają na siebie nawzajem na wodach kanału, mijając się o grubość włosa. Tymczasem na rufie jednej i drugiej łódki, dwóch chłopów stoi z długimi lancami, w momencie mijania próbując strącić do wody swojego odpowiednika z drużyny przeciwnej. Tym samym członków załóg systematycznie ubywa – na końcu przegrywa ta łódź, której pokład całkiem opustoszeje. Dalsza obserwacja pozwoliła mi ustalić, iż gospodarzami starcia są niebiescy – reprezentacja Frontignan. Czerwoni pochodzą z jakiejś sąsiedniej wiochy. Również publiczność została podzielona na dwie rywalizujące ekipy – na jednym brzegu wiwatuje się zwycięskie starcia gospodarzy, a wygwizduje gości, zaś na przeciwległym na odwrót.

***

Po pewnym czasie nowo poznany sport wciągnął mnie na tyle, że dopijam już drugie piwo, stojąc w „młynie” gospodarzy. Zbliżający się rychło zachód słońca zmusza mnie do opuszczenia końcówki pasjonującej rozgrywki bez wiedzy na temat ostatecznego rozstrzygnięcia – na livescore raczej nie znajdę. Wyłażę z powrotem na wylotówkę, aby tylko złapać coś za widoku.

Frontignan
Zawody we wpychaniu do wody

– W Polsce to pewnie macie teraz zimno? – pyta mnie na pozór nie taka głupia kobieta, która po trzech minutach mojego łapania stopa zaprosiła mnie do swego małego citroena.
– Yyy… nie. Jest lipiec. W lipcu jest ciepło – zaburzam jej pojmowanie świata.
– Ahaa. A gdzie mieszkasz, w Warszawie? – dopytuje dalej, chyba chcąc się pochwalić, że słyszała w życiu o jakimkolwiek polskim mieście.
– Nie, aktualnie mieszkam w Łodzi – próbuję wytłumaczyć w ten sposób, bo wykładu na temat Sandomierza i tak nie zrozumie.
– A, to nie słyszałam.
– Takie duże miasto w centralnej Polsce, 700 tysięcy mieszkańców… A ty jesteś z Montpellier? – odbijam piłeczkę, widząc zakłopotanie na oko trzydziestoletniej dziewczyny.
– Tak, od urodzenia! To piękne miasto – z dumą zaświadcza, sprawiając wrażenie zaangażowanej, lokalnej patriotki.
– A w Montpellier ilu ludzi mieszka?
– Hmmm… Nie wiem, dużo – tyle ma do powiedzenia na temat swojego miasta „lokalna patriotka”.
Może lepiej zmieńmy temat na jakiś niewymagający od absolwentki zachodnioeuropejskiego systemu edukacji aż tak morderczych wysiłków intelektualnych.

Po ledwie dwudziestu minutach jazdy meldujemy się na obrzeżach Montpellier – zadziwiająco schludnych, zadbanych i białych, jak na standardy obrzeży francuskich miast.
– Masz gdzie się podziać? – pyta kobieta, podwożąc mnie na przystanek tramwajowy w stronę centrum.
– Coś wymyślę.
– Jedź tym tramwajem na La Comédie, tam jest dobrze – dzieli się ze mną radą na pożegnanie i odjeżdża.
Nie mam pojęcia co to jest La Comédie, ale skoro tam dobrze, to lepszych pomysłów nie mam.

Po przejechaniu tramwajem kilku przystanków, La Comédie okazuje się być reprezentacyjnym placem, czymś na kształt rynku, który rozświetlony po zachodzie słońca neonami w barwach narodowych Francji i światłami licznych, eleganckich knajp, prezentuje się faktycznie dobrze. Zwiedzanie urokliwej starówki Montpellier z pewnością byłoby bardziej relaksujące, gdyby tak posiadać kawałek dachu nad głową. Na szczęście plac La Comédie wyposażony został w darmową toaletę z dostępem do Wi-Fi marki McDonald’s. Szybko odnajduję na popularnej znajdywarce internetowej najtańszy hostel w pobliżu. „Łóżko w pokoju 8-osobowym” za dwadzieścia-parę euro, pięć minut z buta. Dla mnie – luks. Biorę.

La Comédie Montpellier
La Comédie nocą

Kwadrans później, przy pomocy wskazówek telefonicznie udzielanych na żywo przez właściciela hostelu, który w sekundę od rezerwacji do mnie zadzwonił, odnajduję staromodne, drewniane wrota jednej z kamienic, szczelnie otaczających kręte, wąskie uliczki starego miasta. Zgodnie z poleceniem wybieram numer „7” na domofonie. Wrota się otwierają, zapraszając mnie na górę. Cała klatka schodowa oblepiona tu i ówdzie wlepkami antify. Hmm… „Nie ma się co zrażać, może akurat przypadkiem się tu kiedyś jakiś zaplątał” – tłumaczę sobie w myślach, pukając do drzwi numer „7”.

Młody Koreańczyk, z którym przed chwilą rozmawiałem przez telefon, przedstawia mi się imieniem Park i zaprasza mnie na rekonesans mojego miejsca noclegowego. Od samego początku coś mi tu nie pasuje. Do hostelu przechodzi się gdzieś dalej, czy jak? Przecież to nie żaden hostel, tylko normalne mieszkanie. Zaraz po przekroczeniu progu wchodzimy do wielkiego, estetycznie urządzonego salonu z wyjściem na balkon, kanapą naprzeciwko telewizora, podzielonego na część jadalną – ze stołem, barem i aneksem kuchennym oraz, nazwijmy to – „spoczynkową”, czyli tam gdzie kanapa i mały stolik. Park uczula mnie, iż palić w środku nie można, zaś zawsze należy zdjąć buty, czemu trudno się dziwić, widząc nieskazitelnie czyste panele. No nieźle, nie do takich standardów przyzwyczaiły mnie hostele. Dobra, gdzie zatem ten pokój 8-osobowy?

Koreańczyk prowadzi dalej korytarzem, od którego odchodzą drzwi do innych pomieszczeń – sypialń, biblioteczki, łazienek. W niektórych pokojach poustawiano łóżka – czasem zwykłe, czasem piętrowe, w jednym przypadku na antresoli. Wszystkich chyba faktycznie jest osiem, lecz różnica między tym co zazwyczaj oznacza „pokój 8-osobowy” w hostelu, a tym, co zastało mnie tutaj, jest jak między denaturatem a Jackiem Danielsem – niby tym i tym można się upić.
– Na razie jesteś sam, możesz wybrać sobie dowolne łóżko. Później jeszcze ktoś ma być – mówi Park, wręczając mi klucz do całego apartamentu, gdyż nazywanie tego „hostelem” jest już chyba nie na miejscu.

Szczęśliwy z powodu zaskakująco owocnego rozwiązania kwestii noclegowej ruszam na wieczorny spacer. Przechodzę kilka urokliwych placyków, błądzę na chybił-trafił po brukowanych uliczkach starówki i szybko dochodzę do wniosku, że Montpellier jest zdecydowanie moim ulubionym z francuskich miast. Zero menelstwa – zamiast tego przytulne kawiarenki, zero syfu – za to przystrzyżone trawniki, czyste chodniki i zadbane kamienice. Zdecydowana mniejszość Algierczyków, Somalijczyków i Senegalczyków, za to zdecydowana większość Francuzów. We Francji – nie do pomyślenia.

Minąwszy Łuk Triumfalny wychodzę poza obręb najbardziej reprezentacyjnej części miasta, gdzie mimo to nadal nie czuję się niekomfortowo. Po kilkuset metrach moją uwagę przykuwa sklepik, co niespotykane w tym socjalistycznym kraju, nadal otwarty, pomimo że dawno minęła 20 – tradycyjna godzina zamykania wszystkiego oprócz knajp. Wszedłszy do środka zapoznaję się z asortymentem. Jest piwo.
– Do której otwarte? – zagaduję stojącego za ladą sprzedawcę, który jest pierwszym Arabem, napotkanym przeze mnie w tym mieście.
– Do drugiej w nocy.
Bajka. Wprawdzie na razie kupuję tylko fantę, lecz od razu zapisuję lokalizację w telefonie. Nocny sklep z piwem we Francji – nie lada gratka, na wszelki wypadek warto zachować adres wodopoju.

Łuk Triumfalny w Montpellier
Łuk Triumfalny w Montpellier

Wróciwszy ze spaceru, od progu apartamentu rzuca mi się w oczy ciśnięty w kąt plecak, który nie należy do mnie. Ktoś krząta się po aneksie kuchennym. Oho, ciekawe z kim przyjdzie mi dziś mieszkać. Zaintrygowana odgłosem moich kroków, młoda dziewczyna o kasztanowo-rudych włosach odwraca się i wychodzi mi na powitanie.
– Cześć, jestem Janek – wyciągam dłoń.
– Cześć, jestem Kiffy – odpowiada z akcentem niepozostawiającym wątpliwości, że pochodzi z Anglii.
Zaczynamy wstępną gadkę-szmatkę na temat podstawowych informacji o sobie, jak to przy poznawaniu nowej osoby. Całkiem sympatyczna ta Kiffy, a i rozmowa płynie lekko. Może by tak popłynęła jeszcze lżej, gdyby czymś ją podlać?
– Pijesz piwo? – pytam młodą Angielkę.
– Jasne, a to twoje w lodówce? – wprawia mnie w konsternację.
– Yyy… a w lodówce jest piwo? – głupkowato się dziwię.
– Patrz – otwiera lodówkę, wewnątrz której na półce chłodzi się sześć Heinekenów.
Pomimo pochwycenia butelek w pierwszym odruchu, zabierając się do ich otwarcia zaczynamy się zastanawiać, ile i komu przyjdzie nam za to zapłacić.
– Dobra, jebać, kupię zaraz nowe jak cywilizowany człowiek – mówię, odkładając Heinekena do lodówki.
– O tej porze chyba już nie kupisz… – powątpiewa w mój plan Kiffy.
– Nie bój się, zaraz wracam.
Przezorny Janek zabezpieczył się na taką okoliczność.

Nie mija dziesięć minut, gdy śmigam już klatką schodową na górę z pękatą reklamówką pełną browarów, zakupionych przed chwilą w narożnym sklepiku. Dziewczyna nie zdążyła ruszyć się z miejsca zajmowanego przy barowej ladzie, oddzielającej części jadalną i spoczynkową salonu. Pach, pach i wracamy do przerwanej uprzednio rozmowy, tym razem z zimnym piwem w rękach. No, teraz to się można rozgadać! Z lubością oddaję się moim ulubionym tematom, związanym z dziwnymi historiami z podróży. Gdy ja gadam o Azji Południowo-Wschodniej, Kiffy nie pozostaje dłużna, pokazując mi na telefonie zdjęcia z Birmy. Swoją drogą też dobra wariatka – pomimo ledwie 21 lat na liczniku, aktualnie przemierza samotnie autostopem całe wybrzeże Morza Śródziemnego. Wystartowała w Portugalii, a metę planuje w Grecji. Ja w jej wieku za przygodę uważałem uchlanie się na miasteczku studenckim. Inna sprawa, że w przeciwieństwie do niej, nie zarabiałem w funtach i nie dostałem od rodziców w prezencie domu w Oxfordzie.

Gadka idzie coraz lepiej, piwo wraz z nią, gdy wtem ktoś otwiera drzwi. Do salonu wchodzi Park. Pewnie przyszedł na jakiś obchód porządkowy, czy coś. Widząc nasz toczący się w najlepsze piwny piknik, dosiada się na jedno z wolnych krzeseł i zagaduje, włączając się niniejszym do rozmowy o podróżach. Zupełnie nie podziela naszej fascynacji Azją – dla niego najciekawszym regionem świata jest Europa. Cóż, jak widać punkt widzenia zależy od punktu urodzenia. Czujnym okiem dostrzegam nadchodzący kłopot logistyczny.
– Park, czyje to piwo w lodówce? – przezornie badam grunt na przyszłość.
– Aaa, to poprzedni goście zostawili. Możemy wypić!
I po kłopocie.

Koreańczyk puszcza muzykę, a piwno-towarzyskie rozmówki skłaniają go do coraz większej otwartości. Wyjmuje z kieszeni na ladę torbę jarania.
– Palicie? – rzuca, dokładając do kompletu bletki.
Ja wielkim fanem jarania nigdy nie byłem, za to Kiffy aż świecą się oczy.
– Jasne! – odpowiada wyraźnie nie mogąc się doczekać.
Po chwili kopcą sobie wielkie blanty ucieszeni.
– Mogę gdzieś zapalić papierosa? – pytam zważywszy, że już i tak w całym salonie można zawiesić siekierę.
– Pewnie, gdzie tylko chcesz! – śmieje się gospodarz, który nie tak dawno robił mi wykład o zakazie palenia.

Z godziny na godzinę coraz ciężej składa mi się zdania po angielsku. To nic. Niedługo później Park usiłuje wstać z krzesła, nieomal zaliczając gwałtowne spotkanie z podłogą. Wlecze się na najbliższe łóżko, w którego czystej pościeli usypia tak jak stał – w butach i opakowaniu, z browarem w ręku i niedogaszonym blantem w ustach. Po kwadransie odpada Kiffy. Po kolejnym – ja.

Otwieram oczy, próbując przypomnieć sobie, gdzie ja w ogóle jestem. Jest już rano. Słońce za oknem to gaśnie, to znów się zaświeca, przesłaniane co chwilę przez sylwetkę krzątającej się po pokoju Kiffy, która pakuje graty potrzebne do wyjścia na plażę. Kurwa, plaża! Przecież powiedziałem, że pójdę z nią na plażę… Co człowiek ma w głowie, kiedy wypije. Jutro z rana samolot z Tuluzy do Polski, w Carcassonne u swoich znajomych siedzi moja mama i czeka na mnie z biletem, a ja się umawiam na plażę w Montpellier. Ale ja chcę iść na tę plażę! Chyba jestem jeszcze najebany jak pies.

Nie mija dwadzieścia minut, gdy w pełnym rynsztunku, z całym wiezionym dobytkiem maszeruję sobie w towarzystwie Angielki na autobus w kierunku morza. Wziąłem wszystko, żeby prosto z plażowania zawijać się na Carcassonne – inaczej mógłbym zapomnieć o dotarciu tam jeszcze dziś. Dobranie się do wybrzeża nie jest tu tak trywialne jak w np. Ustce – Montpellier to jednak kawał miasta, do tego nie położonego przy samym morzu. Po godzinie jazdy i kilku perypetiach z szukaniem przesiadek, wysiadamy w okolicach Carnon-Plage, gdzie tuż za samą pętlą autobusową zaczynają rozciągać się piaszczyste wydmy. Obok przystanku końcowego wzniesiono najbardziej pożądany na ten moment przeze mnie punkt usługowy – drewnianą budkę z zimnym piwem i przekąskami.
– Ile kosztuje piwo? – pytam ekspedientki, wywołując śmiech Kiffy, której chyba dość po wczoraj.
– Trzy euro.
– A można płacić kartą?
– Można.
– Uff, to poproszę cztery.

Szeroka, srebrno-biała plaża pokryta jest drobniutkim piaskiem – tak rozgrzanym, że co chwilę muszę przykładać sobie zimne piwo do nóg, żeby móc wytrzymać z bólu, zanim znajdziemy dobre miejsce na piknik. O to akurat nie tak trudno, gdyż na sięgającej po horyzont przestrzeni ludzi policzyć można na palcach dwóch rąk. No, może trzech, jeśli ktoś ma. Idealnie.

Odpalamy browar, coś tam gadamy, śmiejemy, pluskamy się w morzu. No kurwa, Ciechocinek. Nie to, żebym w ciągu najbliższej doby miał do zrobienia jeszcze kilkaset kilometrów. I dobrze, bo pomimo przejechania wzdłuż wybrzeża całej trasy od Barcelony, rzutem na taśmę, ostatniego dnia przed wykupionym lotem do Polski, po raz pierwszy mam okazję się przekąpać.
– Ty na serio chcesz dzisiaj dojechać do Carcassonne? – z niedowierzaniem sprowadza mnie na ziemię Kiffy spostrzegłszy, że zbieram się na wyprawę po nowe browary.
– No, kurwa, muszę… – z bólem serca zaczynam używać mózgu.
Wychodzi na to, że trzeba się zbierać…

Droga powrotna mija w mniej radosnej atmosferze. Wysiadam przy dworcu Saint-Roch, gdzie dziewczyna odprowadza mnie jeszcze, żeby sprawdzić, czy załapię się na jakiś pociąg. Samym autostopem, o tej porze, mogę zapomnieć o przedostaniu się do celu. Przekornie liczę na to, że żadnego pociągu nie będzie. Wiem, że nie mogę zostać, ale gdybym tak przypadkiem nie miał wyjścia…? Niestety, pociąg jest za pół godziny. Wprawdzie nie do Carcassonne, a do Béziers, ale to już pół drogi. Chuj, widać tak miało być. Tutaj przychodzi mi pożegnać sytuacyjną towarzyszkę i życzyć szczęścia w dalszej drodze do Grecji.

Béziers jest niewielkim miasteczkiem, ze struktury etnicznej przypominającym Bagdad, gdzie dojście z dworca na wylotówkę nie wykracza poza pół godziny żwawego marszu. Udaje mi się dorwać kawałek kartonu, na którym markerem wypisuję kierunek docelowy, stojąc już na trasie D5 w kierunku Carcassonne. Złapanie stopa we Francji zdecydowanie nie jest nadludzkim wyczynem, toteż droga idzie sprawnie, pomimo iż każdy z kierowców podwozi mnie tylko po kilka kilometrów. Do czasu. Jadąca na swoją wiejską posiadłość babcia, wysadza mnie pośród bezkresnych pól rzepaku i jak okiem sięgnąć niczego więcej. Mija dziesięć minut, potem kolejne, i kolejne. Dzień mi się kończy. Żadnego auta. Kurwa.

Autostop Carcassonne
Jeden z postojów, kilka kilometrów za Béziers

Z oddali słyszę dźwięk silnika. Dopiero po kilku chwilach dostrzegam jego czarne, jadące bez świateł źródło. Zatrzymuje się przy mnie zdezelowany hatchback, porysowany, zardzewiały i z rozjebaną szybą. Po zajrzeniu doń przez dziurę po szybie, widok wewnątrz zdaje się jeszcze mniej zachęcający do przejażdżki. Siwy, wyżyłowany chłop z ramionami, szyją i twarzą szczelnie pokrytymi tatuażami, patrzy na mnie przez ciemne okulary. Jego tors zdobi wiszący na szyi łańcuch, zaś twarz, poza tatuażami, równo wystrzyżona, siwa broda w stylu Bractwa Aryjskiego. I tak się gapi. On na mnie, a ja na niego. I co mu powiem, że sorry, może jednak pojadę z kimś innym? Dookoła tylko szumi rzepak. Chuj, wsiadam, będzie przynajmniej ciekawie.

Ruszamy, a ja zaczynam typową gadkę powitalną. Jestem Janek, z Polski, jadę do Carcassonne, srutututu. Nie doczekawszy się żadnej interakcji, łącznie z choćby spojrzeniem się na mnie kiedy mówię, nie wspominając o jakiejkolwiek odpowiedzi, kończą mi się pomysły, jak zabić niezręczną ciszę. Pierdolę, to się robi niepokojące. Gdy zaczynam sprawdzać swoje współrzędne geograficzne, celem wysłania ich SMS-em wraz z numerem rejestracyjnym, chłop okazuje się znać ludzką mowę.
– Du ju lajk skinhead mjuzik? – niskim głosem wydobywa z siebie po dziesięciu minutach pierwsze słowa, mimo że po angielsku, to tak silnie naznaczone francuskim akcentem, jak gdyby nigdy nie słyszał ich oryginalnej wymowy.
– Off course I like skinhead music! – gorliwie potwierdzam, niespecjalnie mając ochotę na wdawanie się w tym momencie w polemikę.
– Good – odpowiada, wtykając pendrive’a w radio, z którego po chwili… jak nie jebnie sieczka, to Rammstein przy tym to kołysanka.
A i porównanie do Rammsteinu nie od parady, gdyż zespół ów łączy z „umilającą” nam podróż muzyką język naszych zachodnich sąsiadów, w którym wykonuje swoje utwory.
– Gram taką muzykę na perkusji – po raz pierwszy kierowca zdradza mi jakąś informację na swój temat.
Spoko, przynajmniej zaczął gadać.
– Przyjechałeś tu do pracy? – pyta, srogą miną narzucając jedyną słuszną odpowiedź.
– Nie, zwiedzam sobie wybrzeże, mam pracę w Polsce – na szczęście prawda pokrywa się z oczekiwaną odpowiedzią.
– Dobrze.

Na horyzoncie pojawia się jakaś wioska.
– Widzisz tę wioskę? – pyta dalej, jakbym był ślepy.
– Tylko w tej wiosce mieszka 25% murzynów, 40% Arabów i 10% cyganów – opisuje mi strukturę etniczną jakiejś dziury.
(Konkretne liczby oczywiście teraz zmyślam, chodzi o sposób wypowiedzi – przyp. Janek)
– This is big problem, very big problem – kontynuuje, kręcąc głową z niesmakiem.
Wyliczanka liczebności wszystkich możliwych mniejszości, podsumowana pełnym zatroskania „big problem”, dźwięczy mi w uszach jeszcze ze sto razy, przy okazji mijania każdej ludzkiej osady.
– Hmm… A wiesz, że Polska zgodziła się ostatnio przyjąć 6 imigrantów? – podłapuję najbardziej interesujący go wątek.
– Sześć tysięcy?
– Nie, sześć sztuk.
– Really? Haha! I love POLSKA, because you not have this problem! – po raz pierwszy wybucha pozytywnymi emocjami, swoją dziwacznie brzmiącą angielszczyzną deklarując miłość do Polski.

Tym sprytnym zabiegiem zyskuję przychylność nietypowego towarzysza na tyle, że chłopu zbiera się na żarciki „w swoim stylu”, można by rzec. Dojeżdżamy do kolejnej miejscowości. Tym razem omija mnie analiza narodowościowa, kompan szykuje coś ekstra.
– Do you know naszjunal socialistik salut? – zaciągając francuskim akcentem pyta mnie o nazistowski salut.
– Yyy… Yes, I know – odpowiadam nieświadomy, do czego potrzebna mu ta wiedza.
– Look – zapowiada jakąś niespodziankę.

Zwyczajem wszystkich południowców, także Francuzi upodobali sobie sąsiedzkie zebrania przy grillu letnią porą. Na wioskach całe rodziny spotykają się wieczorem w ogrodzie, aby przekąsić grillowaną kolację, zapić winem i podyskutować. Nie inaczej w mijanej przez nas akurat miejscowości. Wypatrzywszy towarzystwo, licznie zgromadzone na posesji tuż przy drodze, kierowca zwalnia, niemal się zatrzymując i trąbi donośnie, aż cała gromadka zbierze się zaciekawiona przy ogrodzeniu. Kiedy ma już pewność, że każdy z biesiadników go obserwuje, zmusza swoją pomarszczoną, wytatuowaną gębę do najbardziej sztucznego, jaki w życiu widziałem, przypominającego skrzywienie z bólu uśmiechu i… zaczyna machać do nich ręką niczym 5-letnie dziecko. Co tu się odpierdala?!

Ludzie na podwórku, choć zdziwieni, to także się uśmiechają i machają. Jedno z dzieci nie macha, więc mama szturcha je w geście „pomachaj panu”. I tak sobie machają łapkami wszyscy do siebie. Po kilku sekundach, kiedy zaczynam się zastanawiać, na jakim świecie ja żyję… JEB!!! Jak nie zapierdoli swojej skinhead music po niemiecku, to włosy dęba stają! Z jego twarzy w ułamku sekundy schodzi nienaturalny uśmiech, zastąpiony całkiem już naturalnym, posępnym grymasem. Prawa ręka, która jeszcze przed chwilą machała jak w przedszkolu, prostuje się w geście salutu rzymskiego.

Ja… Pierdolę… *_*

Chowam twarz w dłoniach, widząc przez palce jak zszokowanym matkom z dziećmi kieliszki wypadają z rąk, uśmiechy zmieniają się w przerażenie, a machające radośnie dłonie wyhamowują jak na slow motion.
– In France, people not like naszjunal socialistik salut – tłumaczy mi obojętnym tonem, jakby opowiadał właśnie jakąś ciekawostkę etnograficzną.

Na szczęście Carcassonne już niedaleko. Wysiadam kilkaset metrów od domu, choć facet jedzie w dobrym kierunku i mógłby wysadzić mnie równie dobrze przy samej furtce. Pewnie na podwórku moja mama siedzi ze znajomymi przy grillu. Może lepiej, żeby tam nie podjeżdżał.

Autor brzydzi się każdą formą socjalizmu, w tym także narodowym. Po to jednak jeździ po świecie, żeby obserwować i spisywać rzeczywiste zachowania napotkanych ludzi, a nie pieprzyć, że świat jest idealny.

2 odpowiedzi na “This is big problem, very big problem”

  1. Chłop się buntuje na maksa😁

    1. Opowiadał także o kilku bardziej radykalnych przejawach swojego „buntu”. Wahałem się, czy o wszystkim pisać i w końcu stwierdziłem, że to jednak stronka podróżnicza, a nie kronika kryminalna 😉

Dodaj komentarz