Stambuł – prędzej się roztyjesz, niż trafisz do domu

Panorama Stambułu

Autostop w Bułgarii to raczej nie jest to, czym można by zachęcić do tego środka transportu niezdecydowanych. Tym bardziej, gdy rozpoczyna się podejście do niego o czternastej w zabitej dechami wsi Carewo, przez którą nic nie przejeżdża, bo choćby nawet chciało, to w okolicy nie ma dróg tranzytowych. Tym jeszcze bardziej, jeśli do przejechania pozostaje wówczas w chuj i kawałek drogi przez dwa kraje, a pierwsze półtorej godziny prób spędza się leżąc na plecaku, na środku dziurawej trasy wylotowej na południe, przez którą w owym czasie nie przejeżdża zupełnie nic. No, poza dziadkiem na zardzewiałym rowerze.

Takoż owocnie inaugurujemy przeprawę z bułgarskiej dziury na końcu świata, przed którą ptaki zawracają, do jednej z największych metropolii na Ziemi – łączącego wschód z zachodem, tętniącego życiem giganta, Stambułu. Co by nie powiedzieć, spory przeskok, jak na jeden dzień.

Rozmyślania nad sensem tego, na co właśnie się porywamy, przerywa dudniący z oddali ryk silnika, zagłuszający sielskie bzyczenie pszczół, krążących pośród łączki. Nie do wiary! Może jednak? Podejrzanie wyglądający, wytatuowany i zakolczykowany chłop, zabiera nas na pokład równie podejrzanej półciężarówki i oferuje podwózkę do kolejnej dziury – Malko Tyrnowo, która nad dziurą poprzednią przewagę przejawia taką, iż leży ledwie rzut kamieniem od tureckiej granicy. Przynajmniej na mapie tak to wygląda…

O ile Carewo poza sezonem wydaje się opustoszałe, o tyle Malko Tyrnowo przypomina ghost town. Płynący z mapy optymizm szybko rozwiewa widok rozlatującej się wiochy, gdzie nie napotykamy nikogo poza grupką trzech cyganów. Przez miasteczko, wedle rozpiski, przebiega trasa europejska E87. Dobry znak. Dobry, do czasu ujrzenia, jak owa trasa w rzeczywistości się prezentuje. Zresztą, co ja będę strzępił klawiaturę…

Malko Tyrnowo
Tak. To nie żart. Na pierwszym planie główna ulica wychodząca z centrum – E87 to ta poprzeczna, przed bordowym garażem

Ruch na „wspaniałej” E87 nie ustępuje intensywnością temu na wiejskiej wylotówce z Carewa. Nagle wirtualne kilka pikseli na mapce od Malko Tyrnowa do granicy w Dereköy zyskuje o wiele bardziej realny wymiar, stając się bitymi piętnastoma kilometrami pod górę. Kilometrami, które wobec całkowitego braku przejeżdżających aut przyjdzie pokonać z buta, między zapomnianymi przez Boga i ludzi winnicami oraz sypiącymi się pustostanami.

Sytuacja pozornie odrobinę się poprawia mniej więcej na siódmym kilometrze wędrówki od miejsca rozstania z dziwnym kierowcą półciężarówki. Tutaj do E87 dochodzi ledwie widoczna na mapie ścieżynka, która w rzeczywistości okazuje się być szosą milion razy wyższej jakości, stanowiącą nijak nieoznaczoną, nieoficjalną obwodnicę całego tego zadupia. Dalszy wesoły marsz pod górę, dla odmiany, raz na kilka minut ubogacają nam niebywałe zjawiska. Jedne z ostatnich, które moglibyśmy spodziewać się zaobserwować na bułgarskich drogach – przejazdy samochodów.

Iskierki nadziei tlące się w każdej parze reflektorów, objawiającej się na horyzoncie, takoż niczym iskierki szybko gasną, rozwiane w podmuchu wznieconym przez każde auto, które mija nas, nawet nie zwolniwszy. Jebać ich – postanawiamy po kilkunastu nieudanych próbach. Przeszliśmy już ponad dziesięć kilometrów, przejdziemy i te kilka ostatnich bez niczyjej łaski. Tym bardziej, że teren się wypłaszcza.

Ruch uliczny jakby postanawia utwierdzić nas w owym przekonaniu i na zaś całkowicie zamiera. Do granicy zostały może ze dwa kilometry, w środku lasu powoli zaczyna się ściemniać. Po pół godziny, jak nie lepiej, kiedy żadne auto nie zaszczyciło trasy swą obecnością, zza drzew za plecami wypada para reflektorów. Towarzyszka, mimo wszystko, postanawia machnąć. Samochód mija nas w pełnym pędzie, lecz po pięćdziesięciu metrach zatrzymuje się i cofa. O proszę, a jednak!

Dwóch chłopów, z których jeden okazuje się Turkiem, drugi zaś Bułgarem, robi nam miejsce z tyłu, pospiesznie uprzątając pod grubą warstwę koców flaszki, które zamierzają przeszmuglować przez granicę. Jadą do samego Stambułu! Nie posiadamy się z radości, warto było machnąć.

We wszystkich przewodnikach i relacjach Stambuł opisywany jest jako przytłaczająco wielki. Hmm… No, spoko. Wiadomo, że mały nie jest, wystarczy spojrzeć na liczbę jego mieszkańców – oficjalnie 15 milionów. Rzeczywistość zamiata wszelkie opisy pod dywan. Stambuł nie jest wielki – jest kurewsko, niemożliwie do ogarnięcia, przerażająco ogromny. Byłem w życiu w paru kilkunastomilionowych metropoliach. Szczerze? Na oko niespecjalnie różnią się od zwykłych, dużych miast – zazwyczaj jest centrum, do przejścia z buta po najważniejszych miejscach, do tego przedmieścia mieszkalne. W tych największych molochach owe przedmieścia są po prostu gęściej zaludnione i jedzie się do nich dłużej. Nie w tym wypadku.

Do miejsca wysiadki, w miarę w centrum, przebijamy się ze dwie godziny przez miasto autostradą. Pagórkowaty krajobraz największego skupiska ludzi w Europie, zalany betonem rozciąga się po horyzont. Głupie przejście do najbliższego sklepu to dla mieszkańców mrożąca krew w żyłach walka o przetrwanie podczas przekraczania wielopasmowych arterii, którymi gigantyczne miasto poszatkowane zostało w każdym możliwym zaułku.
– Ja pierdolę, tu się nie da żyć – recenzuję Stambuł zszokowany, po pierwszej godzinie pobytu.

Jak widać, jednak się da, na co przykładem kilkadziesiąt milionów bardziej lub mniej oficjalnych mieszkańców. Jedni z nich, nasi turecko-bułgarscy dobroczyńcy, wysadzają nas w miejscu, które na mapie zdaje się znajdować na obrzeżu ścisłego centrum. Pierwsza myśl – jeść!

Ze znalezieniem jedzenia akurat gdzie jak gdzie, ale w Stambule problemu nie ma prawa mieć choćby największy gamoń. Bez względu na dzielnicę, ulicę i jej rejon, na oko trzy czwarte wszystkich lokali użytkowych zajmują budy z ulicznym żarciem. Dla głodnego Janka – raj.

Bez zbędnych rozmyślań dobieramy się do pierwszej kebabowni tuż za rogiem. Sam zapach zwiastuje, że zawieść się nie powinniśmy. Kucharz nie karze długo czekać na zakupionego za całe (w przeliczeniu) siedem złotych kebaba na talerzu. Łapczywie wciskam sobie pierwszy, upragniony kęs i…

…zapomnijcie o wszystkim, co do tej pory wiedzieliście na temat kebabów. Boże mój! Jestem tu ledwie drugą godzinę, a wiem o Stambule już dwie istotne rzeczy. Po pierwsze, to ostatnie miasto świata, w którym chciałbym mieszkać. Po drugie, to zdecydowanie pierwsze miasto, w którym chciałbym jadać!

Wspaniały arcykebab, podany na cienkiej picie, ocieka smakiem najlepszego mięsa, jakie gościło w mej gębie za życia. Nic dziwnego, że w prawdziwej tureckiej knajpie, nikt nie słyszał o sosach czosnkowo-ostro-chuj wie jakich. Użycie takich zapychaczy, podobnie zresztą jak ton kapusty, czy innego syfu nierozłącznie kojarzącego się nam z tego rodzaju potrawami, w przypadku stambulskich mięsnych dzieł sztuki, w mojej opinii powinno podlegać karze pozbawienia wolności od trzech do pięciu lat. Na szczęście tutaj nikomu ani w głowie urządzać tego typu zamach na oryginalny smak kebaba. Do soczystych, aromatycznych kawałków kurczaka oraz cienkiej pity, na której się je podaje, Turcy dodają jedynie ogórki, pomidory, trochę frytek i oczywiście słoiczek marynowanych chilli, stanowiących niezbędny dodatek do dosłownie każdego jadanego w tym kraju pokarmu.

Kebab Stambuł
Arcydzieło sztuki kebabniczej

W trakcie posiłku młody Turek, pracujący obok w salonie sprzedaży Turkish Airlines, narzuca nam się kilkukrotnie z zaproszeniem na kawę. Spoko, w sumie miło, ale późno już, więc dziękujemy serdecznie – myślimy sobie za pierwszym razem. Kurwa, co za dużo, to nie zdrowo, daj nam chłopie zjeść w spokoju – myślimy za trzecim. Ze smutkiem połknąwszy ostatni kęs arcydzieła, usiłujemy szybko zapłacić i umknąć niepostrzeżenie uprzejmemu skądinąd facetowi, lecz na serio zaczyna nam się spieszyć.
– Przecież wasze już opłacone – rozkłada ręce kucharz, nieco zdezorientowany.
Jak, kurwa, opłacone? Rozglądamy się po sobie. Za oknem dostrzegam w witrynie Turkish Airlines uśmiechniętego Turka, który pokazuje, że wszystko już załatwił. O kuźwa. No, teraz to chyba wypada jednak napić się z nim tej kawy.

Zajmujemy miejsca przy stoliku w ekskluzywnym biurze ponoć najlepszej w świecie linii lotniczej.
– Dziękujemy, nie trzeba było – zaczynam nieco zakłopotany sytuacją, lecz facet zbywa sprawę machnięciem ręki i leci na zaplecze, skąd w mig przynosi tacę z już zaparzoną turecką kawą i talerzykiem turkish delight.
To ostatnie, czyli żelkowate, cukrowe kostki, nigdy nie kojarzyło mi się ze smacznym deserem. Podobnie jak kawa, której szczerze mówiąc nie cierpię. Oba powyższe skojarzenia uciekają z mej głowy w zapomnienie wraz z pierwszym łykiem kawy, zagryzionym cukrową kostką. Nie spodziewałbym się, iż kiedykolwiek kawa z bryłką cukru wyda mi się po prostu smaczna. I miałbym rację – jest zajebiście smaczna! Jeśli turecka kawa potrafi wywołać aż taki entuzjazm we mnie, strach pomyśleć, w jaką ekstazę mogłaby wprawić miłośnika zwykłej kawy.

Turecka kawa
Przyjęcie w biurze Turkish Airlines – jeśli kawa bardzo mi smakuje, to musi być naprawdę zajebista kawa

Niespodziewane zaproszenie postanawiamy wykorzystać do złapania biurowego Wi-Fi i ustalenia, dokąd my właściwie jedziemy. Nocleg mamy ogarnięty – nie zapisaliśmy jednak, jaki to dokładnie był adres. Połączywszy się, po szybkiej akcji rozpoznawczej, odnajdujemy namiar. Wstukuję nazwę ulicy w maps.me. Hmm… Wygląda nieźle, obrzeża centrum. My również znajdujemy się na obrzeżach centrum, lecz po przeciwnej jego stronie. Wystarczy przez nie przejechać, nie może być jakoś strasznie daleko. „Wyznacz trasę”, klikam. Pięćdziesiąt sześć kilometrów. Pięćdziesiąt sześć. Przez centrum. Ja pierdolę. Przecież to miasto to jest chory sen jakiegoś psychopaty! Lepiej nie wsiąść tu po pijaku w zły autobus, można by później wracać dwie doby…

Kolejne dni mijają nam na objadaniu się, upijaniu, objadaniu, objadaniu i jeszcze objadaniu, przerywanym z poczucia obowiązku epizodami spacerów po takich miejscach jak nabrzeże Bosforu, co bardziej znane meczety, z paskudną Hagią Sofią na czele, Grand Bazaar, przypominający bardziej centrum handlowe niż bazar, wieża Galata, czy też plac Taksim. Jak już się jest, to wypada zobaczyć. Przy okazji udaje nam się odkryć, iż charakterystyczne, reprezentacyjne trawniki między Hagią Sofią, a Błękitnym Meczetem idealnie sprawdzają się w roli posłania przy odsypianiu kaca.

Mniejsza z tą turystyką. Tenże spacer do placu Taksim przypomina nam o najważniejszym. Zgłodnieliśmy. Dla odmiany, postawmy tym razem na kuchnię o nieco bardziej orientalnym rysie. W palestyńskiej restauracji, tuż przy przystanku słynnych, zabytkowych tramwajów, dowożących na Taksim, postanawiamy porównać oferowane tam posiłki ze smakami rdzennie tureckimi.

Tramwaj na Taksim
Tramwaj na Taksim

Skład dania identyczny, jak za pierwszym razem. Tutaj w gratisie dochodzi jeszcze nieco majonezowego sosu. Smak? W tym aspekcie bez trudu można doszukać się kilku różnic. Kurczak jest zdecydowanie delikatniejszy, doprawiony mniejszą ilością przypraw i mniej aromatyczny, choć równie pyszny. Masowo nawiedzana przez turystów lokalizacja odciska swe piętno na cenniku. Trzeba rzucić na stół całą… dychę, a w dodatku wyjątkowo nikt za nas nie płaci.

Kebab Taksim
Kebab w knajpie palestyńskiej, nieopodal placu Taksim

W niemal każdym rejonie miasta przynajmniej jedna z uliczek stanowi zagłębie ulicznego żarcia. Nie to, że na pozostałych owego nie uświadczymy. Po prostu na tych zwykłych, jedynie co drugi budynek przeznaczony został pod lokale gastronomiczne. Na tych wspaniałych, ociekających smakiem i zapachami – wszystkie. Przemierzając jedną z tego typu idylli, w okolicach stacji Mecidiyeköy, spostrzegam za witryną nieznany wcześniej sposób przygotowania potrawy. Jakby kebab, tylko że mięso kręci się poziomo. Z knajpy pachnie zajebiście – rozwiązanie nasuwa się jedno. Wjeżdżamy.

Zamawiam dziwnie przyrządzane mięso, dowiadując się o nim od kucharza pierwszej rzeczy. Mianowicie nazywa się kokoreç, zaś już niedługo przyjdzie mi dowiedzieć się kolejnej ciekawostki – wcale mięsem nie jest. Kokoreç to inaczej… baranie flaki, nawinięte na szpulę i pieczone na obrotowym ruszcie. Potrawa podawana jest, podobnie jak kebab, na wiele sposobów – z chlebem, pitą, frytkami i czym tam jeszcze fantazja podpowie. Mój egzemplarz otrzymuję zaserwowany w ceramicznej brytfance, wymieszany z ziołami i warzywami. Danie niezwykle aromatyczne, dzięki smakom ziół rozpuszczonych w wytopionym baranim tłuszczu. Nie podejdzie każdemu, jednak mnie wprawia mnie w taki zachwyt, że gdyby nikt nie widział, wylizałbym naczynie.

Kokoreç
Kokoreç przy stacji Mecidiyeköy

Już od pierwszego dnia pobytu szczególne miejsce w mym sercu zaskarbiają sobie dostępne co krok stoiska z muszelkami małż. Małże, podawane na zimno, przekształcone zostają w coś w rodzaju gołąbka – wewnątrz muszli mięso stworzenia zostaje wymieszane z kleistym ryżem i przyprawami, a sama skorupka, po otworzeniu, sprawdza się przy okazji w roli łyżeczki. Muszelki w każdym wypadku kosztują jedną lirę, czyli w owym czasie około złotówki. Można je zakupić pojedynczo, jako przekąskę zabieraną na drogę do łapki lub w większej ilości, jako samodzielne danie. Skropione cytryną midye dolma – bo tak brzmi ich turecka nazwa – we wszystkich wariantach smakują fantastycznie i stanowią punkt obowiązkowy na liście rzeczy do skosztowania dla każdego miłośnika owoców morza.

Midye dolma Stambuł
Typowy stragan z midye dolma po lirze za sztukę

Midye dolma
Midye dolma gotowe do pochłonięcia

Podejmując próbę rozeznania się w funkcjonowaniu promu do Bandırmy, którym zamierzamy wydostać się z tego koszmarnego molocha, zatrzymujemy się przetestować na szybko, jak smakuje kebab w Yenikapı – jednej z bardziej patologicznych dzielnic Stambułu. Cóż, właśnie z niej odpływają promy. Zarówno ceny, jak i wystrój wnętrz zgodnie dostosowały się tu do poziomu ekskluzywności miejscowej klienteli. Smak kebaba, zakupionego za całe pięć złotych, podanego z ryżem na chybotliwym, brudnym stoliku, pozostaje jednak znakomity.

Kebab Yenikapı
Shish kebab w Yenikapı

Nazajutrz zostawiamy za plecami metropolię Stambułu, tnąc fale Morza Marmara na pokładzie łódki o pociesznym imieniu „Burak Reis”. Metropolię, która nie tak łatwo chce nas wypuścić, ciągnąc się na horyzoncie jeszcze długimi godzinami rejsu wzdłuż wybrzeża. Nie mam pojęcia, jakim cudem tak chory wytwór urbanizacji może funkcjonować. Wiem za to, że każdy powinien przynajmniej raz w życiu dać przytłoczyć się jego ogromem, wypełnić się jego nieopisanie wspaniałym smakiem, dać zrobić z siebie idiotę ulicznemu sprzedawcy lodów, wypić na placu Taksim w sobotni wieczór tyle piwa Efes, ile da radę zmieścić w brzuchu i… spieprzać stamtąd, zanim zwariuje.

Dodaj komentarz