Szczekanie psa gdzieś z oddali i złocące się w promieniach jesiennego słońca drobinki kurzu w powietrzu to póki co moi jedyni towarzysze tego gnuśnego, albańskiego dnia, który spędzam w pokoju niewielkiego hosteliku na obrzeżu Szkodry. W całym miasteczku życia niewiele więcej – gdzieniegdzie przejdzie baba z wiadrem wody albo gromadka dzieciarni pogoni szmacianą piłkę. Tego było mi trzeba. Co jak co, ale po trzech nocach dzikiego chlania z Natem i włóczenia się po przybrzeżnych barach w Ulcinj z Asią, mojej spuchniętej głowie należał się odpoczynek.
Po trzecim dniu uciekłem z Ulcinj za granicę do Szkodry, pierwszego miasteczka po stronie albańskiej. Początkowy plan zakładał towarzystwo Asi, jednak ta wycofała się z eskapady po kilku godzinach bezowocnych prób złapania stopa przez granicę, z obawy o zdążenie na powrotny autokar z Czarnogóry do Polski nazajutrz z rana. Cóż, i tak za wiele z mojego towarzystwa by nie miała – witalnością przypominam raczej worek kartofli.
Zwlekłszy się z piętrowego koja, z wolna zabieram się do rekonesansu okolicy. Wypełzam na senne, wąskie uliczki Szkodry, otoczone pałacami, na przemian z rozlatującymi się ruderami, kościołami, na przemian z meczetami. Gdy raz na dziesięć minut przemknie jakiś pojazd, to czasem jest lśniący nowością, czarny mercedes, innym razem furmanka na ropę z pospawanych śmieci. Pomimo kontrastów, które zdawałyby się bić po oczach, po oczach nie bije nic – poza atmosferą lenistwa. Skrajnie bogaci, skrajnie biedni, muzułmanie i chrześcijanie, żyją sobie obok siebie, mając wyjebane na wszystko. A może raczej wegetują… W sumie ja nie lepszy, tego dnia.
Doszedłszy do centrum, całkiem zadbanego i reprezentacyjnego, jak na lokalne uwarunkowania, postanawiam uzupełnić zapas kalorii. Zasiadam przy stoliku pierwszej z brzegu ulicznej knajpy. Młody chłopaszek, przyodziany w kelnerski fartuch, w ułamku sekundy podaje mi menu, popielniczkę i nakrywa stolik jednorazową ceratą. Z menu rozumiem tyle, że kilka początkowych pozycji to zupy, a ich ceny wahają się od 2 do 4 złotych… Hmm, zupa za trójkę na kaca? Jak znalazł, biorę jakąkolwiek. Randomowo wybrana zupa okazuje się zupą pomidorowo-chujową, a może po prostu pomidorową, ale ja nie lubię pomidorów.
Nic to. Przechodzę spacerem główny deptak miasta, które rejonach centrum zaczyna przypominać o wiele bogatsze, niż jest w rzeczywistości. Z czynionych na bieżąco obserwacji przekonuję się dobitnie, iż mieszkanki Albanii to pod względem aparycji zdecydowanie TOP 3 pośród wszystkich nacji, z którymi miałem okazje dotąd się zaznajomić. Mizerność niezbyt smacznej zupy zaczyna dawać mi się we znaki, toteż ujrzawszy apetycznie prezentującą się, lokalną knajpę, postanawiam uzupełnić niedobory pokarmu. Za talerz mięs z grilla, sałatkę ze śródziemnomorskich warzyw, znakomite pieczywo i coś tam do picia płacę około 15 zł. A co mi tam, niech stracę. Mięso jest fantastyczne, a porcja wydawałaby się w sam raz, gdyby nie to, że po chwili dostaję jeszcze… ogromne koryto pieczonych ziemniaków, przez które po zjedzeniu połowy mam wrażenie, że nie wstanę od stołu.
Posiliwszy się chyba na tydzień do przodu, włóczę się z powrotem do hostelu. Mam plan zdążyć przed zmrokiem do Twierdzy Rozafa – najsłynniejszej miejscówki w okolicy, gdy tymczasem obczajana na bieżąco mapa objawia mi nie lada ciekawostkę. Otóż przez miasteczko przebiega linia kolejowa. Niecodzienny to widok na mapie Albanii. Mało tego, ledwie kwadrans z buta od hostelu wypatruję coś na mapce zaznaczonego jako dworzec. Ależ trafił mi się unikat! Kto kiedykolwiek interesował się kolejami na świecie ten wie, jak egzotycznym zjawiskiem jest kursujący w jednym kawałku albański pociąg.
– Znacie rozkład jazdy pociągów? – zapytuję Albańczyków z obsługi hostelu, do którego zaglądam na chwilę, zanim wybiorę się do Twierdzy.
– Rozkład czego? – zdumieni miejscowi w dwóch słowach idealnie obrazują stan transportu kolejowego w tym kraju.
– No, pociągów… Na mapie widziałem stację, o tutaj – pokazuję.
– Aaa… No, było kiedyś coś takiego.
Nie pozostaje nic innego, jak przeprowadzić badania terenowe.
Okolice dworca, ujmując to najdelikatniejszym eufemizmem, nie prezentują się zachęcająco. Takiej biedoty i ruiny, to nie widziałem od czasu Jordanii, albo i Kambodży. Na środku wyludnionych ulic gonitwy za śmieciami i sobą nawzajem urządzają hordy bezpańskich psów, zaś w pobliżu budynków też strach przejść, aby któryś nie zawalił się na łeb. Dobywam selfie-kijka, jednak nie do nagrywania, a w roli oręża do walki naprzeciw ewentualnej agresji któregoś z psów. Przemykam chyłkiem na przestrzenny plac na końcu zakazanej ulicy, po którego przeciwnej stronie z oddali dostrzegam ciężką budowlę komunistycznego dworca.
Początkową ulgę z powodu przejścia żywcem przez ulicę-wybieg dla psów, zastępuje we mnie niepokój, czy aby nie trafiłem z deszczu pod rynnę. Gmach dworca zdecydowanie nie przypomina ruchliwej stacji, a jego posępność i stan techniczny kwalifikują go bardziej jako destynację dla miłośników urbexu, niżli podróżnych zdążających na pociąg. Przygnębiający krajobraz, nawet dla człowieka wychowanego w epoce dewastacji PKP.
Hala dworcowa rzecz jasna zamknięta dawno w trzy dupy na kilka zardzewiałych kłódek. Jedyne przejście na położone nieco wyżej poziomu gruntu perony wiedzie ścieżką naokoło budynku, gdzie przy schodkach dwóch odzianych w czarne kurtki jegomościów załatwia akurat jakieś „interesy”, spoglądając na mnie spode łba. Co to za typ przylazł w te okolice? No bo jak, podróżnik na dworcu? To już nie miał gdzie włazić…?
Obaj sprawiają wrażenie, jakoby prędzej któryś za chwilę miał wyciągnąć klamkę i mnie odjebać, niżli wskazać mi rozkład jazdy pociągów. Okrążam socrealistyczną budowlę, starając się nie rzucać specjalnie w oczy. Przy zaniedbanym peronie, na porośniętym wysoką trawą torowisku zalega kilka zdezelowanych, przeżartych rdzą wagonów. Za szybą zaryglowanych na stałe drzwi od dworcowej hali dostrzegam przyklejoną na taśmę, pożółkłą kartkę A4. „TIRANË 5:45” głosi jedyny napis na kartce. „Rozkład”, delikatnie rzecz ujmując, nie sprawia wrażenia aktualnego. Trudno, lepszego punktu zaczepienia nie znajdę. Spierdalam stąd.
Późne popołudnie spędzam na wałęsaniu się różnymi „urokliwymi” zadupiami, wspinaczce na wzgórze Twierdzy Rozafa, która kosztuje mnie poharatanie sobie nóg o jakieś kolce (skrótów mi się, kurwa, zachciało) i napawaniu wzroku panoramą ze szczytu tejże. Wróciwszy do centrum, degustuję lokalny browar Peja. Nawet niezły. Czas iść spać, skoro mam wstawać o piątej.
Kilka minut po piątej, przecierając oczy z niewyspania, wymykam się po cichu z hostelu. Na wszelki wypadek zostawiam niedomknięte drzwi wejściowe, gdyby miało się okazać, iż ostatni pociąg odjechał np. w 1982 r. i zaraz przyjdzie mi się wracać. Z duszą na ramieniu przemykam w półmroku psią ulicę. Watahy jeszcze śpią. Zza czarno-burego krajobrazu, rozjaśnianego jedynie trupią poświatą nielicznych latarni, przeziera migoczące z oddali pojedyncze światełko. Dochodzi z jednego z okien budynku dworca. Wewnątrz pomieszczenia ktoś się krząta. Ja pierdolę, kasa biletowa! :O
Podczas pierwszego zapoznania ze stacją kolejową jakoś ominąłem wzrokiem nisko osadzone, zakratowane okienko nieopodal nieczynnego wejścia. To mniej więcej tam, pod frontową kolumnadą, prowadziło „interesy” dwóch podejrzanych typów, dlatego starałem się nie czynić wnikliwych obserwacji akurat w tym miejscu. Tym razem żadnych typów nie zastaję, zaś w okienku krząta się baba z wąsem, odziana w fartuch niczym kucharka w barze mlecznym.
– Poproszę bilet do… Durres? Ten pociąg jedzie do Durres? – odrywam kobietę od licznych obowiązków, polegających na łażeniu z kawą w tę i z powrotem.
– Durres, Durres – zdumiona nieoczekiwanym najściem jakiegoś podróżnego, w dodatku zagranicznego i z plecakiem, kobieta odrywa z rolki kartkę jak za komuny na mięso, żądając za nią około 4 złotych.
Przez dobre kilka minut szuka drobniaków do wydania mi reszty, a 5:45 zbliża się nieubłaganie. To by były jaja – jedyny podróżny spóźnił się na jedyny pociąg przez opieszałość baby w specjalnie dla niego otwartej kasie.
Na ciemny peron zdążył podjechać już trzywagonowy, zdezelowany skład. Jedynymi przejawami życia, poza mną, pozostaje para kanarów i maszynista. Wbiegam na pokład, gdzie wybieram możliwie najmniej klejące się od syfu i najmniej narażone na deszcz odłamków wybitych szyb siedzenie. Niebawem, pośród huku i kłębów dymu ze starego diesla, opalanego chyba sianem, wehikuł rusza, osiągając prędkość przelotową około 20 kilometrów na godzinę i bujając się z boku na bok, niczym wóz drabiniasty na leśnej drodze. Warto zaznaczyć, iż pomimo wypisanego na kartce kierunku „Tiranë”, pociąg do żadnej Tirany nie dojedzie. Od lat nie ma w niej torów. Została tylko kartka, a skład dociera jedynie na jakieś pola w okolicy, gdzie resztki linii się kończą. No nic, ja i tak wysiadam w Durres.
Stuk stuk, stuk stuk, zardzewiały złom toczy się przez albańskie wioski i miasteczka. Takiego folkloru nie uświadczyłem już dawno, o ile kiedykolwiek. Socrealistyczne, dawno pozamykane stacyjki, przy których się zatrzymujemy, architekturą przypominają tę ze Szkodry. Podobnież „tłum” na peronach nie zagraża przepustowości dworców – zazwyczaj nie ma nikogo, czasem dosiada się kilku wieśniaków, objuczonych lnianymi workami. Dziwnym trafem większość z nich zajmuje miejsca w moim wagonie, choć wszystkie inne pozostają równie puste. Widać dla niektórych stałem się atrakcją dnia. Kiedy kontrolerka podchodzi sprawdzać bilety, wypytuje mnie, jak podoba mi się Albania, zaś gawiedź ośmielona naszą konwersacją zaczyna tworzyć wokół mnie kółko dyskusyjne. Sympatycznie.
– Kwiiiiiik! Kwiiiiiiiik! – gonitwa chłopa ze stadem świń, które poczuły zew wolności, wyrywa mnie z letargu.
Ni z tego, ni z owego, pośród zabitych chujem wiosek, za popękanym oknem objawia się wielkie targowisko. Chyba cała gmina zjechała handlować żywym inwentarzem, zbożem, jakimś złomem i czym tam tylko mieli. W pociągu poruszenie. Jak na zawołanie chłopy wyskakują jeden po drugim przez otwarte drzwi, uprzednio wyrzucając swoje wielkie, lniane worki. Nie to, żeby tam była stacja – pociąg nawet się nie zatrzymuje. Przy tej prędkości nie musi. Pół minuty i znów jestem na pokładzie sam. Ale jaja.
Takoż mija mi kolejna godzina. Następni pasażerowie dosiadają się dopiero, gdy mapa wskazuje moją obecną lokalizację już na przedmieściach Durres. Są inni, niż wcześniejsi. Zamiast chłopów w gumiakach – eleganckie kobitki z książką. Zamiast dzieciarni w podartych portkach – młodzież z deskorolkami. Moja obecność obchodzi ich tyle, ile obchodziłaby przypadkowych ludzi w warszawskim metrze. Znać, że zbliżamy się do miasta. Niedługo czas wysiadać.
Po niemal równych czterech godzinach jazdy odlepiam się od siedzenia i stawiam pierwsze kroki na rozpalonym słońcem do czerwoności asfalcie peronu w Durres. Tutejszy dworzec od wcześniej mijanych odróżnia fakt, iż jest czynny. Przy peronach, oprócz mojego, zalegają jeszcze dwa inne składy. Oho, nie wiedziałem, że w Albanii mają ich „aż” tyle.
Dzięki wyjazdowi o bladym świcie nadal jest dość wcześnie. Mam cały dzień na zapoznanie się z Durres, idę zostawić rzeczy w hostelu. Z każdą godziną eksplorowania coraz to nowych ulic tego składowiska kwadratowego betonu bez żadnego charakteru, brudnej i zatłoczonej do granic możliwości plaży i smakowania dość ubogiej kuchni upewniam się, iż nie mam specjalnej ochoty zostawać tu ani dnia dłużej. Przynajmniej w hostelu mówili, że wieczorem ma być melanż. Cóż, zobaczymy…