Petra (niechcący) by night (odc. 5 z Bliskiego Wschodu)

Petra miniatura

Bus, w który o świcie wsadził mnie Fahid, odbija od Drogi Królów kilka kilometrów przed Wadi Musa i jedzie Bóg wie dokąd. Zajebiście. Z lekkim zaniepokojeniem śledzę swoje położenie na GPSie. Wiejskimi dróżkami przedostajemy się na drugą z dwu głównych tras Jordanii – Desert Highway. Szybkim tempem zbliżamy się do Ma’an – pewnie tam się zatrzymamy, wydaje mi się.

Przeczucie mnie nie zawodzi, a pojazd zajeżdża na niewielki, zakurzony, rozpalony słońcem placyk dworca w owej mieścinie. Nie ma tragedii, tak daleko mnie nie wywiózł. Mimo wszystko, wobec dość ambitnych planów na dzisiaj, wolałbym nie tracić czasu w ten sposób. Trudno. Kierowca, wiedząc już wcześniej, iż moim celem jest dostanie się do Wadi Musa, ciągnie mnie za ramię do grupki sobie podobnych. Pewnie chce mnie przekazać koledze. Znając życie spędziłbym tam pół dnia – poza kierowcami dworzec zdaje się całkowicie wyludniony, podobnie zresztą jak całe miasteczko. Czyli nikomu nie spieszyłoby się, aby rozpoczynać kurs dla jednego Janka. Pierdolę to, idę na drogę.

Wybór szybko okazuje się najsłuszniejszy ze słusznych, gdyż po ledwie minucie zabiera mnie z drogi odjebany na błysk pick-up z odkręconą na full klimą, prowadzony przez świetnie komunikującego się po angielsku lokalnego historyka i przewodnika po Petrze. Ogrom farta, jaki właśnie na mnie spadł, zaczynam doceniać coraz dobitniej wraz z upływem kolejnych, błyskawicznie łykanych kilometrów kompletnie pustej drogi, którą mkniemy. Pierwszy samochód z naprzeciwka mijamy może po kilkunastu kilometrach. Drugi po jakichś dwudziestu. Więcej już nie mijamy. Kurwa, przecież ja tu mogłem stać równie dobrze cały dzień.

Droga do Petry
Widywałem bardziej zacienione i ruchliwe drogi

Przewodnik wysadza mnie na skraju gór otaczających Wadi Musa. Przeprasza, że nie zawiezie mnie do samego centrum, ale spieszy się do pracy. Spoko, droga prowadzi wyłącznie w dół, więc nie ma problemu. Jeszcze przed południem docieram do obczajonego jeszcze w Ammanie, położonego w samym centrum hostelu Sabaa, gdzie noc w trzyosobowym pokoju kosztuje 7 dinarów i wraz ze śniadaniem mniej więcej tyle jest warta. Po szybkim zakwaterowaniu i prysznicu w zimnej, czyli jedynej dostępnej o tej porze wodzie, biegnę w dół miasta, po drodze nabywając jedyny przewidziany do wieczora posiłek – kilka wafelków za pozostałe w kieszeni drobne.

Wadi Musa, pomimo niewielkiej liczby ludności, nie jest typową arabską wiochą, jakich wiele było mi dane już po drodze napotkać. To wyrosły wokół największej atrakcji turystycznej Jordanii kurort, gdzie głupi batonik potrafi kosztować tyle, ile gdzie indziej obiad, liczne eleganckie restauracje zapraszają głosem odstawionych jak stróż w Boże Ciało kelnerów na kosztujące krocie wystawne obiady. Wylewającym się z autokarów tłumom Amerykanów, Ruskich, czy Niemców zdaje się, że są w Disneylandzie, chociaż ledwie kilka kilometrów dalej, w takim dajmy na to Ma’an, zesraliby się ze strachu i dzwonili do ambasady, gdyby przyszło im samopas kupić sobie butelkę wody. Tak to już jest.

Około trzynastej staję u bram Petry. Wedle każdej relacji i przewodnika, powinienem przekroczyć próg między szóstą a ósmą, aby jednodniowe zwiedzanie miało sens. Gówno się tam znają, bo ja nie jestem turystą. Jednak nawet licząc czas moją miarą, niezbicie wychodzi, że tak ze trzy godziny więcej to by się jednak przydało. No trudno, była noc w oborze, to nie ma dodatkowych trzech godzin – coś za coś. Jednodniowy bilet kosztuje 50 dinarów, co oznacza dla mnie podwojenie dotychczasowego podróżnego budżetu w ułamku sekundy. Dwudniowy dają za 55 dinarów, zaś trzydniowy za 60, ale te mnie nie interesują, bo akurat na jutro to mam już inne pomysły. Do wejścia potrzebny jest także paszport. Co ciekawe, pierwszy raz w Jordanii dostrzegam terminal do płatności kartą, ale póki nie muszę, wolałbym go nie używać. Do biletu dodają ulotkę z mapką szlaków i opisem najważniejszych atrakcji.

Zaraz po przejściu przez przystosowany infrastrukturalnie do wyciągania dinarów z turystycznych kieszeni handlowy dziedziniec tuż za bramą, należy okazać bilet do kontroli na bramkach prowadzących brukowanym szlakiem w kierunku Petry. Ów brukowany szlak powinni nazwać „Droga Próby Spokoju Ducha”, gdyż cierpliwość ludzka zostaje na nim wystawiona na najtrudniejszy test. Przebrani za Jacka Sparrowa młodzi Beduini (no dobra, tak serio to on przebierał się za nich – jego strój i umalowany pysk inspirowany był właśnie stylówką tutejszych Beduinów) wkurwiają do białej gorączki, wciskając każdemu siłą i wrzaskiem „darmową” przejażdżkę na osiołku czy innym tam bydlęciu. Taka ona darmowa, że tak jest tylko napisane, a na końcu i tak wyciągną łapę po pieniądze. Zresztą nawet jakby faktycznie była darmowa, to ja tu przyszedłem cieszyć się spacerem, a nie męczyć tego ich pierdolonego osiołka i słuchać wrzasków jakiegoś żebraka!

Tak mnie wkurwili, że dobry humor odzyskuję dopiero w wąwozie prowadzącym do Skarbca – najsłynniejszej tutejszej budowli, znanej choćby z Indiany Jonesa. Ha, skoro po ledwie pół godziny marszu dochodzę już prawie do najważniejszego miejsca, to po jaką cholerę radzą tu przychodzić o świcie…? Nie wiem. Póki co…

Skarbiec robi oszałamiające wrażenie. Serio, może nie aż takie, żeby mdleć na sam widok, ale to jedno z tych nielicznych miejsc, które lepiej prezentują się na żywo, niż na zdjęciach. Możliwe, że przez bliskość otaczających ścian wąwozu żaden fotograf nie jest w stanie złapać odpowiedniej perspektywy – dopiero próbując ogarnąć budowlę gołym okiem człowiek pojmuje, jakie to to wszystko duże. Się postarali Nabatejczycy.

Skarbiec Petry
Skarbiec Petry

Za Skarbcem wychodzę na niewielką równinę, otoczoną przez kilka ruin świątyń, amfiteatr i snujące się tłumy obywateli krainy położonej na wschód od Polski. Sprzedający wisiorki Beduin, obwieszony nimi jak choinka, podbija do mnie z serdecznym „Zdrastvujte!” na ustach. Ja pierdolę.

Tak sobie idę, idę, pogwizduję melodyjkę z Indiany Jonesa, wiaterek przyjemnie szumi, a ja się zastanawiam, o co tyle krzyku, że każą tu przychodzić o świcie albo najlepiej na dwa dni, żeby wszystko zobaczyć. Dwie godzinki marszu lekkim tempem za mną, a połowę mapki już mam za plecami. Po minięciu kawiarni na końcu równinki, Petra sama spieszy mi z odpowiedzią. Skończyło się spacerowanie alejkami. Przede mną piętrzą się skalne ściany z przylepionymi do nich, nierówno wykutymi schodkami, ciągnącymi się chyba do nieba. To mi się zaraz zwrócą lata palenia i picia.

Minąwszy kilkaset metrów, zarówno do przodu, jak i pod górę, opieram się o przylegający do ścieżki głaz, prawie wypluwając płuca.
– Do you want a tea? – słyszę zza pleców uprzejmy głos.
To jedna ze starych Beduinek, prowadzących kramy z pamiątkami, wciśnięte w załomy urwiska.
– I have no money, thank you – już ja znam tę uprzejmość sprzedawców pamiątek.
– But I invite you for tea, I don’t expect money – uśmiecha się, wyglądając na całkiem szczerą.
Hmm… W sumie taki postój z herbatą niegłupia myśl. A co mi tam, nie będę chciał płacić to przecież mi siłą nie zabierze. Zajmuję miejsce pod szmacianym daszkiem i z uwagą obserwuję rytuał parzenia beduińskiej herbaty.

– Masz dzieci, żonę? – pyta mnie płynnym angielskim kobieta, podając szklaneczkę gorącej herbaty, tak słodkiej, że łyżka by w niej stanęła na sztorc.
– Niee, na razie nie. Gdybym miał, to nie przyjechałbym tu sam – podchwytuję początek rozmowy.
Konwersacja zaczyna rozwijać się nadspodziewanie sympatycznie. Pani herbaciana opowiada mi o swojej rodzinie, dzieciach, dla których ciężko jej znaleźć czas, kiedy przy okazji musi zdobyć pieniądze na ich utrzymanie. Pyta, czy ja nie tęsknię za rodziną, kiedy jeżdżę tak sam. I owszem, ja wiem, że od samego początku liczy na uczynienie ze mnie swojego klienta, ale szczerze? Sto razy bardziej podoba mi się taki rodzaj marketingu, niżli przebrany za pirata prostak, wsadzający mnie siłą bez pytania na zamęczonego osiołka. Już wcześniej świtała mi w głowie myśl o zakupie jakowejś pamiątki podczas mojego pobytu w Petrze, lecz o ile wcześniej napotkani handlarze skutecznie ową myśl z głowy mi wybijali, o tyle w tej chwili jestem skłonny rozważyć zasilenie budżetu domowego uprzejmej kobiety.

Pod pretekstem pogłaskania kota wypełzam z powrotem na szlak, aby z niewielkiej odległości, kątem oka zapoznać się z ofertą straganu. Wiadomo, iż gdybym ostentacyjnie zaczął przeglądać asortyment, w widoczny sposób okazując zainteresowanie kupnem, to przepadłem w negocjacjach. Przez ramię dostrzegam całkiem estetycznie prezentujące się chusty z wyszytymi wielbłądami. Tak się zaś składa, iż zdarzało mi się już kupować charakterystyczne dla różnych dziwnych zakątków świata chusty np. dla mamy i z tego co się orientuję, to okazywały się raczej odpowiednim upominkiem. „No, to będziesz miała mama szalik z Petry” – myślę sobie, kwestia tylko za ile.

Wracam dokończyć herbatę, niepostrzeżenie rozpoczynając negocjacyjną grę psychologiczną. Dla kogo niepostrzeżenie, dla tego niepostrzeżenie, ale kobieta też nie palcem robiona i nie jedne targi w życiu przeprowadziła. Od razu wyczuwa, iż gierka się rozpoczyna.

Posunięcie pierwsze: mimochodem zaczynam przyglądać się chuście – oczywiście nie tej, którą chcę kupić. Kontratak pierwszy: kobieta z miejsca przenosi punkt ciężkości rozmowy na swoje codzienne trudy utrzymania dzieci, które to brzemię dźwiga biedaczka tylko dzięki nieludzkiemu obniżaniu cen za tak świetne produkty.

Posunięcie drugie: taaak, ja rozumiem, w Polsce też ciężko pieniądze zarobić, że aż nawet w podróże za wiele nie zabieram… Kontratak drugi: na przykład taka chusta (tutaj kobieta zdejmuje tę brzydką, na którą się gapiłem), zobacz jak to wszystko ładnie, ręcznie wyszywane, a ja to muszę sprzedawać tylko za pięćdziesiąt dinarów, co ja z tego mam…
A to bidulka, kurwa mać 🙂

Posunięcie trzecie: ha, pięćdziesiąt dinarów! Ja to przy sobie noszę dziesięć, nawet mnie nie stać, żeby cokolwiek kupić… Kontratak trzeci: za dziesięć to faktycznie, nic nie da się kupić… Ale mam tańsze niż za pięćdziesiąt, na przykład te są za trzydzieści – teraz pokazuje mi kilka innych, między innymi tę, na której mi zależy, co skrzętnie udało mi się ukryć. Zaczynam wygrywać.

Posunięcie czwarte i kilka kolejnych: wszystkie są piękne, zdrowia życzę, ale mam w kieszeni tylko kilka dinarów. Kontratak czwarty i kilka kolejnych: dinar po dinarze chusty tanieją. Doszliśmy do poziomu dziesięciu dinarów.

Posunięcie ostatnie: no, bo ja to mam te dziesięć dinarów, ale przecież nie wydam całej gotówki, bo co mi w kieszeni zostanie… Kontratak ostatni, decydujący, szach-kurwa-jebany-mat: można płacić kartą (!!!).

Co, do cholery?! W kraju, gdzie największe sieciowe supermarkety w centrum stolicy prędzej przyjmą muszelki niż karty płatnicze, gdzie na ulicach dużych miast pasie się więcej owiec, niż stoi na nich bankomatów, w łopoczącym na wietrze skórzanym namiocie, wciśniętym w górską jaskinię, starsza kobieta parząca herbatę na ognisku, wyciąga spomiędzy worków z chrustem… terminal do płatności zbliżeniowych. Ja pierdolę, ja już nie wiem czy coś na świecie jest w stanie mnie zaskoczyć, poddaję się.

Koty w Petrze
Koty pani herbacianej

Herbata herbatą, rozmowa rozmową, miło i przyjemnie, ale właśnie przedupcyłem jedną z dwu ostatnich godzin dnia. Kończę pertraktacje w jako tako zadowalającym obie strony punkcie i nieco bardziej wypoczęty ruszam do ataku szczytowego. Moim celem jest budowla oznaczona na mapce jako „Monastery” (po polsku ponoć „Klasztor”), która nie dość że największa w całej Petrze, to znajduje się akurat na końcu głównego szlaku. Godne zakończenie wycieczki jak znalazł.

Ponownie doprowadzając się do wyrzygu płuc mijam ostatnie grupki, schodzące pospiesznie w dół. Przy Monastery jestem już prawie sam, nie licząc stadka owiec przechadzających się po skałce, upatrzonej przeze mnie już z oddali jako idealne miejsce na triumfalny piknik w polskim stylu. Robi się coraz ciemniej. Łapię ostatnie resztki światła dziennego na niewielką sesję fotograficzną, dokumentującą ów wzniosły moment.

Owce w Petrze
Moi towarzysze w trakcie pikniku, w tle „Monastery”

Monastery Petra
Z trudem wynegocjowany zakup

Spożywszy wieziony jeszcze z Polski prowiant, schodzę niżej do budowli, co chwilę niemal potykając się o tabliczki z napisami „Best View!”, „Epic View!”, „Go there!”. Wszystkie kierują gdzieś w lewo, jeszcze wyżej w góry. Kuźwa… Co tam jest takiego? Jest już tak grubo za późno w ogóle na przebywanie tam, że myśl o dalszej wspinaczce to idiotyzm. Ha, coś pięknego, przecież nie odpuszczę! Ma być „best view”. Która górka najwyższa? Chyba tamta, no to w drogę!

Pokonawszy niespecjalnie wymagające podejście docieram do szczytu, na którym połatana, drewniana buda niemal rozlatuje się na kawałki pod naporem urywającej łeb wichury. W półmroku, przez osłonę niskich chmur i wznieconych wiatrem tumanów pyłu, przebija spektakularny widok na pustynię Wadi Araba. Coś niesamowitego, bez względu na konsekwencje warto było. Siadam na prowizorycznie zbitej ławeczce, odpalając szluga dla uprzyjemnienia kontemplacji krajobrazu, gdy nagle za moimi plecami coś się tłucze. Zza jednej z łopoczących na wietrze szmacianych ścian budki wyłania się młody Beduin.
– Co ty tu robisz o tej porze? Chcesz herbaty? – pyta spokojnie, acz z zaciekawieniem.
Należy do miejscowej społeczności Beduinów zamieszkujących Petrę od setek lat, aktualnie w stu procentach zatrudnionej w przemyśle dojenia i zabawiania turystów. Ten akurat najwidoczniej za dnia obsługuje rozlatującą się budę na szczycie, dumnie nazwaną „Top of the World Cafe”, w której przyszło mi żegnać się z ostatnimi promieniami światła słonecznego. Ten ma wyjebane na czas, skoro i tak gdzieś w pobliżu mieszka, niespiesznie zatem zabiera się do parzenia herbaty. A co mi tam, w kwestii bezstresowego pojmowania czasu od dziecka też mam w sobie coś z Beduina.

Top of the World Cafe Petra
Szczyt Świata. A przynajmniej pustyni Wadi Araba za górami

Po posileniu się słodszą niż cukier herbatą, chcąc nie chcąc muszę zmierzyć się z tym, co nieuniknione. Zaczynam skazaną na porażkę walkę z czasem, aby choć najbardziej strome zejścia przemknąć za jakiegokolwiek widoku. Na niewielkim wypłaszczeniu za Klasztorem mijam całkowicie opuszczone stragany z pamiątkami. Nikt ich nie pilnuje, bo i przed kim o tej godzinie…? Ostatecznie mógłbym wziąć co mi się podoba, tym sposobem zręcznie omijając proceder negocjacji, ale zostawmy tego typu działalność cyg… to znaczy złodziejom. Stragany okazują się ostatnią rzeczą, którą tego dnia jest mi dane zobaczyć w naturalnym świetle.

Dodaj komentarz