Nie da się, ale to nie sposób przejść Angkoru piechotą (cz. II)

South Gate Angkor

Zostawiwszy za plecami nieporozumienia, obrośnięte rdzą wraki rowerów i słynną świątynię Angkor Wat dopijamy w zgodzie sprezentowaną przez miłą gospodynię, pyszną zieloną herbatę. Przed nami taki ogrom marszu do przebycia, że nawet nie ma sensu o tym myśleć – jednak od kilku minut zaczynam postrzegać go już nie jako skończoną głupotę, a całkiem interesujące wyzwanie.

O porannej próbie nerwów w cieniu wielkiej Angkor Wat możecie przeczytać tutaj, my zaś ruszamy dalej wgłąb dżungli…

Tym razem, dla odmiany zgodnie, docieramy do kolejnego kompleksu śwątyń o wdzięcznej nazwie Srah Srang. Tutaj należy odbić od kołowej, asfaltowej drogi wokół całego Angkor. Na lewo prowadzi o tyle szeroka, co dzika i obrośnięta charakterystycznymi korzeniami ścieżka do świątyni Ta Prohm, mijając po drodze kompletnie zrujnowaną Banteay Kdei.
– Posłuchaj – Paulina przysuwa palec do ust na znak milczenia.
Zamieram bez ruchu. W środku dżungli niesie się zduszony przez zarośla dźwięk rytmu wybijanego na bębenkach.
– Zanim wyjechaliśmy, oglądałam to miejsce na street view. W tle był ten sam dźwięk – uśmiecha się.
Ja na street view nie oglądałem, ale przyznać muszę, że atmosfera jest magiczna. Sama świątynia Banteay Kdei pozostała do naszych czasów jedynie w postaci porozrzucanych po ziemi kamieni, niewiele różniących się od kamieni usytuowanych na prowadzącej doń ścieżce. I tak jest super.

***

Przeszedłszy na wskroś ów skrawek tropikalnego lasu, docieramy do jednego z bardziej zaawansowanych przejawów cywilizacji w całym kompleksie. To znaczy do kilkudziesięciu metrów kwadratowych wybetonowanego parkingu i drewanianej restauracji. Wszak jedno ze słynniejszych miejsc, Ta Prohm, tuż za rogiem.
– Wiesz co, zjedlibyśmy coś. Ja na jednym toście długo nie pociągnę, a ty przecież nic nie jadłaś… – korzystając z okazji chcę uzupełnić pasek energii.
– Ja nie jestem głodna, ale możemy wejść, jeśli chcesz – jakże uprzejma pada odpowiedź 🙂
Wchodzimy. Pobieżny ogląd menu. Drogo. Nic dziwnego. Ja natomiast dostrzegam w karcie pozycję obowiązkową przy okazji odkrywania Kambodży, której od początku chciałem zakosztować, acz nigdzie wcześniej nie miałem okazji.
– Ile kosztuje amok fish? – pytam starszej kobiety, która specjalnie dla nas, jako jedynych gości, uruchamia bufet.
– Cztery dolary.
Hmm… Jak na Kambodżę bardzo drogo. Rybny amok, jakkolwiek by to nie brzmiało, jest jedną z najsłynniejszych potraw kuchni khmerskiej. Jebać, że drogo – ja chcę, więc będzie. Paulina, która najwidoczniej opanowała sztukę czerpania energii z promieniowania kosmicznego, poprzestaje na świeżym kokosie za dolara i jakiejś tam zieleninie. Amok okazuje się być zwyczajnym, powszechnym w tych rejonach curry na mleku kokosowym, wzbogaconym o kawałki ryby i nieco więcej ziół oraz liści, niżli w większości potraw tego typu. Za to świeży kokos to bełt, którego mleka nie dopijamy do końca wspólnymi siłami. Tak sobie ucztując, ustalamy już wspólnie dalszą trasę straceńczego przemarszu.

Ryba amok
Ryba amok

Posiliwszy się, wyruszamy na poszukiwania bramy w murze okalającym bezpośrednie sąsiedztwo Ta Prohm. Wysiłku wiele nie było potrzeba i już jesteśmy na tamże prowadzącej ścieżce. Doznania klimatu dżungli, przytłumionego dźwięku bębnów na tle kompletnej głuszy potęgują się dziesięciokrotnie względem poprzednio przebytego kawałka dzikiego traktu.
Pomimo zawrotnej liczby turystów zwiedzających każdego dnia Angkor Wat, wziąwszy poprawkę na gigantyczny obszar całego kompleksu, tłumów nie da się odczuć nigdzie poza głównym wejściem do centralnej świątyni. Tłumów… Co ja pieprzę, jakich tłumów…? W przytłaczającej większości zakamarków człowiekowi częściej towarzyszy samotność, niż jakiekolwiek przejawy ruchu turystycznego.
Podobnie sprawy kształtują się na wejściu do Ta Prohm, przy którym zostajemy niemal zupełnie sami, straciwszy z zasięgu wzroku dwoje Japończyków, trzaskających sobie milion sesji zdjęciowych. Niemal, ponieważ zza załomu zdruzgotanego muru wychodzi wprost ku nam samotny, miejscowy chłopaczek, zaskakująco schludnie odziany, jak na kambodżańskie standardy.
– Dzień dobry, czy mogę was oprowadzić? – z uśmiechem zapytuje nas płynnym angielskim, jeszcze dobitniej niżli ubiór wyróżniającym go na tle lokalnej społeczności.
Patrzymy się to na niego, to na siebie.
– Yyy… Ale my nie potrzebujemy, nie chcemy wydawać pieniędzy na przewodników – odpowiadam, przeczuwając intencje typa.
– Jestem wolontariuszem z „fundacji krzewienia świadomości o historii Kambodży”, oprowadzam za darmo – odpowiada, sprawiając wrażenie wiarygodnego (literalna nazwa fundacji brzmiała inaczej, niestety nie pamiętam jej co do słowa – opisowo oddaję sens nazwy i jej przesłanie).
– OK, to miło, ale my naprawdę mamy wyliczony budżet i nie chcemy wydać ani dolara więcej – dla pewności dodaję, coby nie było żadnych niedomówień.
– Ja nie wymagam pieniędzy za oprowadzanie, zapraszam – uśmiecha się do nas przyjaźnie.
Wygląda na to, że załapaliśmy się na nie lada okazję. Dawaj zatem.

***

Chłopaczek wprowadza nas ku wejściu do samej Ta Prohm. Hmm… Chyba każdy z nas już gdzieś to widział. Niska, zrujnowana, zarośnięta dżunglą, parterowa świątynia z długimi, prostymi jak drut, wąskimi korytarzami pomiędzy kolumnami sąsiednich sal. Poza materiałem wykonania oraz artystycznymi detalami w niczym nie przypomina znanych z pocztówek strzelistych kopuł co bardziej monumentalnych świątyń. Jej powierzchnia jest olbrzymia, zaś wysokość tak skromna, że nawet Paulina czasem musi się schylać, aby przemknąć pod niższymi sklepieniami. Labirynt ciemnych, dusznych, krzyżujących się pod kątem prostym korytarzy przypomina… planszę gry komputerowej. W sumie nie wiem, na ile sam z siebie przypomina, a na ile skojarzenie nasuwa się inspirowane podświadomie. To właśnie w Ta Prohm rozgrywa się bowiem akcja gry, a co za tym idzie także filmu „Tomb Raider”, o czym nie omieszkuje wspomnieć nam nowy przewodnik, choć i bez niego o tym wiedzieliśmy.

Korytarz Ta Prohm
Labirynty Ta Prohm rodem z Tomb Raidera

– Czy wiecie kim byli Czerwoni Khmerzy? – rozwija swą opowieść.
Oczywiście, że wiemy. Komunistyczne skurwiele, którzy pod przywódctwem psychopaty Pol Pota wymordowali połowę populacji. Sam przywódca zdołał dopuścić się tak licznych zbrodni wobec własnego narodu, iż przerósł w owej dziedzinie Stalina i Hitlera razem zebranych. „Dzięki” niemu Kambodża do dziś pozostaje najbiedniejszym i najbardziej zrujnowanym państwem w Azji, choć poprzeczka przez Koreę Północną, Bangladesz, czy Tadżykistan jest zawieszona wysoko.
– A więc ta świątynia, podobnie jak wiele innych, została zniszczona przez Czerwonych Khmerów w imię walki z religią i zabobonami. Niektóre ze świątyń ocalały częściowo, inne trzeba było odbudować od zera z gruzów. Kambodża, po uwolnieniu od reżimu Pol Pota w końcu lat 70-tych, była zbyt uboga, aby własnym wkładem odbudować Angkor. Wiele krajów pomogło nam wznieść świątynie na nowo – tłumaczy dalej przewodnik, wskazując co rusz tablice z wymalowanymi flagami to Chin, to Turcji, to Niemiec, Francji, Stanów Zjednoczonych, czy innych państw.
Znacząca ciekawostka. Nigdy wcześniej nie wiedzieliśmy o tym, iż komplekt Angkoru nie istnieje od dawna w oryginalnej postaci, tylko musiał zostać rekonstruowany z kompletnych ruin. Zagłębiamy się w labirynt korytarzy Ta Prohm, rozpaczliwie próbując uniknąć zaplątania w pajęczyny zwisające ze sklepienia.
***
Z opowieści przewodnika dowiadujemy się, dlaczego znacząca większość pomników Buddy w Angkorze nie posiada facjaty. Zaraza spod znaku Czerwonych Khmerów porozpierdalała owe posągi, pozbawiając ich twarzy, gdyż miejscowi wierzą, że w ten sposób pozbawiają ich boskiego ducha. Pogruchotane fragmenty bezcennych posągów komuchy opchnęli zaś za półdarmo okolicznym poplecznikom, pokroju wietnamskiego Ho Chi Minha. Przechodzimy dalej.
– Kiedyś w królestwie Khmerów rządził król (tu przewodnik wymienia jego imię, którego nie pamiętam). Musicie wiedzieć, że w tradycji buddyjskiej modlitwę należy powtarzać trzykrotnie. Król, o którym wspominałem, z lenistwa i uzurpacji prawa do rozporządzania mocami wszechświata, postanowił wybudować kaplice skonstruowane tak, aby wystarczyło wymówić modlitwę tylko raz.
Nie obczajamy jeszcze na sto procent, do czego zmierza nasz przewodnik, ale wchodzimy za nim do kopulastej, całkiem zacienionej i zarośniętej mchem komnaty o podstawie kwadratu oraz zapachu stęchlizny.
– Jesteśmy teraz w ostatniej ze zbudowanych przez owego króla kaplic, która przetrwała do naszych czasów. Posłuchajcie, na czym polega jej magia i dlaczego tutaj wymawiać modlitwę można tylko raz – tłumaczy, zaczynając wznosić zduszony okrzyk i bić się pięścią w pierś.
Stoimy tak w kamiennym kwadraciaku dwa na dwa metry i zastanawiamy się, co on pieprzy? Gdy kończy wydawać jakikolwiek dźwięk… O kuźwa! Ten sam odgłos i uderzenie pięścią w klatkę piersiową wraca w niemal niezmienionej formie w postaci echa. Ułamek sekundy później dobiega nas po raz trzeci. Czwarty raz już nie są słyszalne. Ale jaja! Jak to jest w ogóle możliwe, żeby zaprojektować akustykę, która działa tak bezbłędnie? I to po upływie kilkuset lat, po kilku przetaczających się tędy zawieruchach i odbudowach?! Bez kitu! To robi wrażenie.
***
Za „komnatą echa” wygrzebujemy się z labiryntu korytarzy na niewielki, w dużej części zniszczony dziedziniec. To stąd pochodzi największa liczba fotografii, przedstawiających charakterystyczne dla Angkoru, kamienne budowle porośnięte prastarymi drzewami, których korzenie oplatają głazy, jak gdyby były tam od zawsze, a dżungla wdziera się przez skruszałe mury do wnętrza świątyń.

Ta Prohm
Wyjście z korytarzy Ta Prohm

Sesję fotograficzną na tle owego przejmującego krajobrazu przerywa nam przewodnik.

– Tutaj kończę oprowadzanie, muszę wracać do miejsca, gdzie się spotkaliśmy – zwraca się do nas uprzejmie.
Spoko, rozumiemy, fajnie było. Staramy się podziękować za poświęcony czas i rozejść w swoich kierunkach. Takiego chuja, nie ma tak lekko.
– Na koniec chciałbym wam przypomnieć, że jesteśmy organizacją non-profit, która utrzymuje się z dobrowolnych datków. Poproszę zatem o dobrowolny datek i wpisanie się na listę – chłopek wyjmuje kartkę.
– Mówiliśmy przecież, że nie mamy pieniędzy – rozkładamy ręce, gdyż naprawdę nie mamy przy sobie waluty.
– Spójrzcie na listę, każdy dawał – rozkłada przed nami kartkę z tabelką wpisów.
Każdy wpis podzielony jest na pola zawierające kolejno imiona i narodowość zwiedzających, datę wizyty oraz przekazaną kwotę. O ile pierwsze trzy kolumny prezentują się na pierwszy rzut oka w miarę autentycznie, o tyle kolumna z kwotami datków wypisana została jednym i tym samym charakterem pisma, tym samym długopisem. Wartości wahają się od dwudziestu do nawet kilkuset dolarów od łba. Zabieg celowo ukierunkowany na wywarcie presji na kolejnych „ofiarach”, żeby głupio było dać mniej niż 20$, skoro każdy niby daje więcej.
– O ty jebany oszuście – myślę sobie.

Przewodnik w Ta Prohm
Nasz dobroczyńca, tuż przed objawieniem swych prawdziwych pobudek. Ja akurat oglądam zmyśloną listę wpłat

Chłopaszek bez „dobrowolnego” datku nie chce nas puścić. Grzebiemy po portfelach, a niech ma. Wszystko co mamy. Dwa dolary. Tyle właśnie posiadamy do spółki. Gdy ten kręci głową, że to za mało, pokazujemy mu portfele, w których nie ma już nic, poza moją dwudziestką euro, co została mi z Grecji i zamierzam przeznaczyć ją na początek przeprawy na południe Tajlandii.
– Euro może być – tamten ochoczo wyciąga łapę i pakuje ją wewnątrz mojego portfela.
– Ooo nie, nie dam ci 20 euro – błyskawicznie odbieram mu hajs z ręki.
Cała ta zabawa zaczyna nas odrobinę irytować. Stawiamy sprawę na tyle stanowczo, że odechciewa mu się dalszego wyłudzania. Kręcąc głową z dezaprobatą podaje nam listę do wpisu. Uwieczniamy na kartce swe imiona, narodowość i datę wizyty. Przed wypełnieniem ostatniego pola młody przewodnik wyrywa nam kartkę.
– OK, kwotę wpiszę sam – rzuca na odchodne i znika w zaułkach labiryntu Ta Prohm.
Czyli tak samo, jak wszystkie wpisane uprzednio… A to gamoń. Zostajemy z mieszanymi odczuciami. Z jednej strony chłopak bardzo uprzejmy, wykształcony i opowiedział nam kilka wartościowych ciekawostek. Z drugiej strony procederu, którym się trudni, nie sposób określić inaczej niżli ordynarnym oszustwem. Powiedziałby, że oprowadza za, dajmy na to, pięć dolarów na rzecz rozwoju fundacji (o ile ona faktycznie istnieje) – na pewno znalazłby wielu chętnych na taki wydatek. Za dwadzieścia euro to ja mógłbym wynająć sobie na mieście przewodnika po całym Angkorze, który jeszcze nosiłby za mną picie.

Dziedziniec Ta Prohm
Porośnięte korzeniami drzew mury świątyni na dziedzińcu Ta Prohm

Moralne rozmyślania przerywa nam hałaśliwa grupa otyłych Niemców, którzy szerokim szpalerem zajmują wschodni dziedziniec Ta Prohm, skrzecząc w swym nieznośnym języku wniebogłosy.
– Uciekamy stąd – zarządzamy jednogłośnie.
Analizując mapę, obmyślamy prowizoryczny plan dalszego działania. Odrzucamy kilka najbardziej odległych świątyń, z których w większości przypadków nie pozostał kamień na kamieniu. Na pierwszy plan wysuwa konieczność zwiedzenia… kibla. Ten na szczęście znajduje się „w miarę” niedaleko.
W miarę niedaleko – w tym przypadku – oznacza jakąś godzinkę marszu przez las.

***

Gdy mijamy kolejne, porośnięte drzewami, zdobione ręką człowieka głazy, będące pozostałością po świątyniach tak zrujnowanych, iż nie ma ich nawet oznaczonych na mapie, słońce pali tak niemiłosiernie, że zaczyna mi się pieprzyć w głowie i bełkoczę jakieś bzdury.
– Chodź na chwilę na tamten kamień w cieniu – pokazuję towarzyszce, która tymczasem bryka sobie rześka i zadowolona jak gdyby nigdy nic.
Skąd ma siły, kiedy nic nie je? Nie wiem. Wiem za to, że papieros w cieniu dobrze mi zrobi.
Tak też się dzieje, a dalszą drogę do toalet pokonujemy „na dziko”, pośród porozrzucanych gdzieniegdzie głazów, po drodze zahaczając jeszcze o świątynię Ta Keo, która z racji na zmęczenie, potrzeby fizjologiczne oraz ogólnie o wiele mniejszą efektowność niż przypadku kilku innych, nie zaprząta nam głowy na zbyt długo.

Miejsce zaznaczone na mapie jako toaleta okazuje się być niewielkim, murowanym w kamieniu, rodzinnym domkiem, gdzie kobitka suszy pranie na przewieszonych przez resztki świątyń lianach, a gromadka dzieciaków wesoło gania za szmacianą piłką między drzewami.
Załatwiszy potrzeby higieniczne kierujemy się już asfaltową drogą w stronę hinduskiej świątyni Chau Say Tevoda. Nie to, żeby jakoś specjalnie zależało nam na zobaczeniu właśnie jej. Po prostu znajduje się ona na prostej drodze do Victory Gate – Bramy Zwycięstwa.
Trzeba bowiem wspomnieć, iż najsłynniejsza ze świątyń Angkoru – Angkor Wat, nie jest jedyną otoczoną kwadratową fosą. Mało tego, nie jest nawet największą, pod względem powierzchni. Największą pozostaje Bayon Temple w centrum Angkor Thom – nie mniej efektowna, zaś jej fosy okalają tak gigantyczne połacie terenu, iż spokojnie można by zgubić się pośród lasu w ich wnętrzu i nigdy nie wyjść. Przejść suchą nogą na jej teren możliwe jest jedynie przez pięć bram – cztery prowadzące od czterech kierunków świata oraz piątą na uboczu – Bramę Umarłych.
***
Nam umierać się nie spieszy, toteż decydujemy się na wejście Bramą Zwycięstwa (Vicory Gate), od wschodu. Akurat nieopodal owej bramy mieszczą się ruiny Chau Say Tevoda. Nic specjalnego, parę czarnych głazów ułożonych obok siebie. Ułożonych o tyle szczęśliwie, że w cieniu drzew. Przysiadamy, obserwując amerykańskich jutuberów, jak kręcą swoje zajawki, wykonując debilne akrobacje na tle murów.
Jakiż głupi człowiek był, żeby samemu tego nie nagrywać. Może nie akrobacje, ale sam przemarsz… Cóż, w owym czasie inne kwestie zaprzątają mój umysł.
– Patrz – zwracam się do Pauliny, wskazując na mojego buta.
Kuźwa, nowiuśkie buciki. Ledwie co w Polsce kupiłem. Do wczoraj trzymały się jak złoto. Mimo przemierzenia Tajlandii, Laosu, Wietnamu i większości Kambodży, nosiły bardzo nikłe ślady użytkowania. Dzisiaj, po pokonaniu ponad dwudziestu kilometrów w palącym słońcu po różnorakich nieprzyjaznych nawierzchniach, rozlazły się w trzy dupy, tak że podeszwa odstaje od reszty buta na grubość palca. A my dopiero co minęliśmy połowę drogi przez Angkor…

***

Okolice hinduistycznej świątyni usiane są licznymi rytualnymi zbiornikami wody, oczywiście wszystkimi na planie idealnych prostokątów. Zgubiwszy za plecami amerykańskich hipsterów, przechodzimy przez Victory Gate. Brama o tyle monumentalna, majestatyczna, co całkiem zapomniana. Pomimo położenia na jednym z głównych szlaków wędrówek, mija nas jedynie para miejscowych rowerzystów… Trzeba pamiętać, że przechodzimy właśnie przez drugą najbardziej ruchliwą, po Południowej, bramę kompleksu Bayon. Ciekawe kiedy ktokolwiek ostatnio odwiedził Zachodnią, która nie prowadzi absolutnie donikąd. A mówimy o najsłynniejszej atrakcji turystycznej kontynentu Azji!
Wędrujemy do Bayonu czerwieniąc się z bólu. Nogi tak napierdalają, jakby przejechał po nich walec. Mamy już w nich nieomal trzydzieści kilometrów. Pieczenie spalonej dzikim słońcem skóry twarzy i okolic również nie sprzyja zażyciu chwili relaksu. Decydujemy się odbić od od głównego traktu na przełaj – z mapy wynika, że dotrzemy tamtędy do ścieżki prowadzącej do Bayonu od Bramy Umarłych. Zagłębiamy się w coraz gęstszy las, przeszliśmy już dzisiaj i tak na tyle, że co nam szkodzi jeszcze trochę pobłądzić.
– Czuję się teraz jak Forrest Gump – śmieje się do mnie Paulina, nawiązując do wspominanych w jednej z rozmów scen z filmu Roberta Zemeckisa, gdy główny bohater przedziera się przez wietnamską dżunglę.
– W sensie, że taka niedorozwinięta? – śmieję się.
– Wal się.
Tak sobie żartując, niepostrzeżenie wspinamy się na mury okalające samą Bayon Temple. Jezu drogi… Pewnie podobnego uczucia musiał doświadczyć Henri Mouhot w XIX wieku. Rozgarniając jakieś zmurszałe kłącza sprzed twarzy, zza nich wyłania nam się widok na bajeczną, zapomnianą przez świat budowlę świątyni. Nazwa Bayon do czegoś zobowiązuje…
Prawdopodobnie nie sposób przeżyć podobnego uczucia, zwiedzając równej sławy zabytki z innych zakątków świata. Bo czy można odkryć nową ścieżkę, prowadzącą do egipskich piramid? Czy można na nowo odkryć oblepioną turystami Wieżę Eiffle’a? Albo wejść inną drogą do Taj Mahal?
Co innego tutaj – wystarczyło zboczyć z jako tako utartego, choć również opustoszałego szlaku, żeby przedrzeć się do Bayonu na swój własny sposób.

Dżungla Angkor
Nasze własne przejście, możnaby tam zamieszkać na rok i nikt by nie zauważył

Wynurzywszy się zza zarośli, ruszamy na podbój świątyni, która okazuje się być o wiele bardziej fascynująca od poprzednio mijanych. Architektura nie ustępuje kunsztowi Angkor Wat, zaś tajemniczość, skomplikowanie labiryntów, zacisznych, obrośniętych przez dżunglę zaułków równa się Ta Prohm. Także możliwość „odkrycia” nowych miejsc nadaje dreszczyku emocji całej eksploracji. Niniejszym Bayon z miejsca wskakuje na pozycję numer jeden spośród wszystkich świątyń Angkoru, które koniecznie rekomendowałbym zobaczyć na własne oczy.
Przedzieramy się drewnianym mostkiem, wzniesionym zapewne miliony lat temu nad zarośniętą fosą, do wnętrza Bayonu. Rozliczność przejść, dziedzińców, wież i schodów doń prowadzących miesza się w naszych przegrzanych słońcem głowach do tego stopnia, iż po krótkiej sesji zmierzamy do wyjścia. Wyjścia, prowadzącego do cywilizowanych szlaków, u którego wrót mijamy się z gromadą rozdartych Chińczyków. Jak to dobrze, że przyszło nam odwiedzić Bayon przed nimi. Wychodzimy usatysfakcjonowani, mimo skóry schodzącej z każdego fragmentu ciała i bólu nasilającego się z każdym krokiem.
Wróciwszy na łono współczesnej cywilizacji, wychodzimy z obrębu budowli Bayonu głównym, turystycznym wejściem. Na jego progu chłop sprzedaje chłodzone napoje. Kurwa… Nie mamy już dolarów. Może z miedziaków uda się uzbierać na cokolwiek…? Jakimś cudem wygrzebujemy po kieszeniach 70 centów na puszkę 7-UP’a i małą wodę. Siadam na murku, ledwie dysząc.
– Mógłbyś? – z nieznoszącym sprzeciwu retorycznym zapytaniem wręcza mi aparat Paulina.
Że też ma siłę w tym momencie się prężyć do zdjęć. Dobra, nawet nie muszę ruszać się z murku. 7-UP chłodzi niezawodnie, cyknę kilka.

Bayon Temple
Zabudowania Bayonu wyłaniają się zza palm. Ta świątynia moim zdaniem jest fajniejsza niż Angkor Wat i Ta Prohm

Nogi tak wchodzą mi do dupy, że zaczyna mi być wszystko jedno, czy przejdziemy jeszcze kilometr, czy dwadzieścia. Angkor Thom, którego częścią jest świątynia Bayon, obejmuje kilka kolejnych mniejszych i większych świątynek, które poznajemy dość pobieżnie, kierując się w stronę Bramy Południowej (South Gate).
Człapiemy w coraz gęstszym tłumie, błąkającym się w okolicach Bramy Południowej. Ścieżka przechodząca ową bramą łączy Angkor Thom z najsłynniejszą ze świątyń – samą Angkor Wat. Obie wzniesione zostały, jak na warunki Angkoru, w miarę niedaleko siebie, toteż pielgrzymka między nimi pozostaje jedną z ulubionych rozrywek co bardziej niedołężnych turystów, którzy nie dowlekliby się piechotą nigdzie dalej.
Brama Południowa, choć konstrukcja jej identyczna jak wszystkich pozostałych, dzięki swemu reprezentacyjnemu położeniu, pozostaje najbardziej obleganą i najlepiej zadbaną. Nawet duża część posągów bożków i demonów, ulokowanych po obu stronach kamiennego pomostu, prowadzącego doń nad fosą, posiada zachowane lub odnowione twarze.
Witamy w Disneylandzie. Fragment traktu od Bramy Południowej do Angkor Wat to najbardziej skomercjalizowana część całego kompleksu Angkor. Przy drzewach skaczą sobie małpki, amerykańskie tłuste małpki robią sobie z nimi zdjęcia, chłop sprzedaje watę cukrową, zgiełk tłumów zwiedzających dawno pozostawił tajemniczą ciszę dżungli w sferze odległych wspomnień. A i samej dżungli niewiele tu pozostało, kilku miejscowych nawet wypasa sobie nieopodal prosiaki. O kramach z pamiątkami nie wspominając.

Małpy w Angkor Wat
Małpki po drugiej stronie. Odrobinę agresywne, lepiej nie zbliżać się zanadto

Ze wszystkich turystycznych atrakcji, udostępnionych do „zaliczenia” na odcinku owych kilkuset metrów, nie sposób nie zwrócić szczególnej uwagi na słonie, dostojnie maszerujące pomostem, objuczone całkowicie niedostojnym bagażem hałaśliwych turystów w kolorowych portkach.
Abstrahując już od tego, iż wykorzystywanie biednych zwierząt do tego celu we wszystkich doniesieniach opisywane jest jako nieludzki proceder, w imię którego słonie zamęczane są przez swych opiekunów niemal od chwili narodzin, to poza tym trzeba być skończonym kretynem, aby z tego rodzaju atrakcji skorzystać. Cwany żółtek pobiera dwadzieścia dolarów za trwającą może maksymalnie minutę przejażdżkę przez most i z powrotem. Kto byłby tak głupi, aby pozbywać się ciężko zarobionych pieniędzy na poczet tak trywialnej bzdury, dodatkowo nagradzając w ten sposób treserów za znęcanie się nad zwierzętami…? Ha, no jak to – kto? Przy stacji „rozładunku” turystów na opartej o drzewo drabince, tłoczy się… kilkudziesięcioosobowa kolejka, złożona głównie z przybyszów zza „wielkiej wody”. Kurwa, co za naród.

South Gate Angkor
Umęczony słoń wiezie dwadzieścia metrów i z powrotem jakichś kretynów z Japonii. W tle Brama Południowa
Świnie w Angkor Wat
Ktoś wyhodował tam również prosię

Czując w nogach około trzydzieści kilometrów marszu oraz ponad dwadzieścia jazdy na rowerze, dostrzegamy zarys Angkor Wat. Świadomość, że niemal już dokonaliśmy niemożliwego, uskrzydla nas do tego stopnia, iż maszeruje nam się coraz lżej i weselej. Czymże teraz jest ten ostatni kilometr i osiem do miasta? Do tego słońce chyli się ku zachodowi, grzejąc jakby mniej bezlitośnie.
Niepostrzeżenie, w radosnym nastoju, docieramy do płotu, pod którym z rana zostawiliśmy rowery. Cała ta poranna przeprawa, kłótnia i dalsze perypetie, wydają się odległe, jakby wydarzyły się kilka lat wcześniej w jakimś równoległym wszechświecie.
– To teraz powiedz mi, moja droga, gdzie są nasze? – śmieję się, ogarniając wzrokiem bezkresną stertę setek rowerów, przypiętych do tego samego płotu.
Zadanie znalezienia naszych złomów wydaje się o tyle trudniejsze, że zdążyliśmy zapomnieć, jak to to w ogóle wyglądało.
– To chyba były te – stwierdzamy wygrzebując dwa zardzewiałe rzęchy po kilkunastu minutach poszukiwań.
Były, nie były – są równie rozdupcone. Nikt raczej nie obraziłby się za kradzież takiego badziewia, a nawet jeśli, to niech weźmie sobie inne. Uderzając się kolanem w brodę po pierwszym obrocie pedałów uświadczam się w przekonaniu, że jednak znaleźliśmy te same.

Fragment pochodzi ze zbioru wspominek z podróży po Azji Południowo-Wschodniej w 2016 roku.

Dodaj komentarz