Po opuszczeniu wioski Beduinów łapię szybko podwózkę do Desert Highway, skąd dostanie się do jedynego miasta portowego Jordanii jest już łatwe jak tabliczka mnożenia. Jestem w Akabie. Najbardziej wkurwiającym mieście świata. Wymieniwszy na picie i kawałek smażonej wątróbki resztki dinarów, pozostałe w kieszeni z racji na dość nietypową formę zwiedzania Wadi Rum, opuszczam ten kurwidoł czym prędzej. Piechotą.
Poziom natręctwa, naciągactwa, zakłamania i wyłudzeń, który osiągnęli miejscowi taksówkarze, busiarze oraz sklepikarze, nie ima się żadnej skali ludzkiej przyzwoitości. Pierdolę ich, wolę te kilkanaście kilometrów do Eilatu przejść z buta niż dać choć pół dinara tym złodziejom. Droga w nieludzkim upale mija powoli, przerywana postojami w każdym z nielicznych dostępnych skrawków cienia. Na jednym z nich załapuję się na pokaz środkowych palców miejscowej młodzieży w wieku szkolnym. Że też tak wspaniały, pełen życzliwych ludzi kraj, jak Jordania, dorobił się przy swoim wybrzeżu takiego siedliska prostactwa i skurwysyństwa. Chuj im do dupy, nie ma co wyrabiać sobie zdania na temat Jordanii na podstawie wizyty w Akabie.
Granica Wadi Araba – Yitzhak Rabin
Przed samą granicą mafia taksówkarska wycwaniła się na tyle, że coś tam jednak trzeba im zostawić. Podobnie jak przy północnym przejściu granicznym, tak i tutaj, zmajstrowali sobie 300-metrową „strefę wojskową”, którą przejechać można wyłącznie taksówką. Wyłudzacz żąda ode mnie pięciu dinarów za przejazd. Po długich, nerwowych targach zgadza się na pięć dolarów amerykańskich i pół dinara – czyli cały zapas gotówki, jaki posiadam. Choćbym chciał mu dać sto, to nie wyczaruję. Pewnie dlatego się zgadza – widzi, że nic więcej nie ugra.
Przez granicę przechodzę wraz ze stadem kilkudziesięciu Chińczyków. Żydowski celnik, z wyglądu jako żywo kopia Ethana Hawke’a, wyławia mnie z tłumu na trwającą ponad godzinę rozmowę „kwalifikacyjną”. Wypytuje o moją pracę, cel wizyty w Jordanii, cel wszystkich wizyt jakie kiedykolwiek odbyłem, o moją rodzinę, i tak dalej sratatata. Chuj go to obchodzi swoją drogą. Mimo wszystko rozmowa toczy się nadspodziewanie sympatycznie – facet oprowadza mnie dookoła posterunku, jakby wybrał się na spacer z dawno niewidzianym kumplem.
– Poznałeś kogoś w podróży? Ktoś ci coś dawał, częstował? – wypytuje mnie.
– Hmm… Nieee, tylko przewodników wycieczek – przybieram tak poważną minę, jak tylko potrafię w zaistniałych okolicznościach.
Dalej rozmawiamy o tym, co widziałem w Jordanii.
– Masz jakieś zdjęcia Petry? Mogę zobaczyć? – pyta zupełnie niesłużbowym tonem, tylko jakby go to na serio interesowało.
– Jasne! – odpalam galerię na telefonie z entuzjazmem.
O kurwa. No debil, normalny debil. W sensie ja. Cała galeria zajebana słit fociami z Beduinami, z Fahidem i Ibrahimem, z panią herbacianą, z rodzinką z kibucu, z aut wiozących mnie na stopa. Zajebiście, że nikogo nie poznałem i nikt mnie niczym nie częstował. Przewijam najszybciej jak potrafię do zdjęć Petry, załączam obrazek ze „Skarbcem” i uśmiecham się jak idiota. Chyba nie zauważył.
Eilat
Wypuszczony z pogranicznych rozmówek polsko-żydowskich kieruję się do Eilatu dobrze już opanowaną tego dnia metodą. To znaczy z buta. Przede mną już może ledwie jedna trzecia całej drogi – tym bardziej nie mam najmniejszego zamiaru płacić taksówkarzom po stronie izraelskiej. Zresztą, choćbym nawet bardzo chciał, to nie mam czym.
Przebrnąwszy labirynt bagien, jezior i zamkniętych ścieżek, z których w całości składa się przygraniczny rezerwat ptaków (skrótów mi się, kurwa, zachciało), gramolę się rozpaczliwie na wał, po którego szczycie wije się główna droga wjazdowa do miasta. Po kilku dniach spędzonych w Jordanii pierwsze zetknięcie z miejscową czystością, kulturą jazdy kierowców, estetyką infrastruktury wprawia mnie w rozmyślania, czy aby gdzieś pośród bagien ptasiego rezerwatu, niepostrzeżenie nie wciągnął mnie tunel czasoprzestrzenny.
Szok cywilizacyjny potęguje każdy krok pośród nowej-starej rzeczywistości, której mgliste wspomnienie skutecznie zdążył zatrzeć kurz jordańskich pustyń, ruder i brudnych targowisk. Kurwa, tu nawet mają miejskie Wi-Fi na ulicach! Boże mój, przecież ja dzień wcześniej tłumaczyłem Beduinom, do czego służy google…
Dzięki miejskiemu bezprzewodowemu internetowi, popijając zimne piwko, zakupione za pomocą karty zbliżeniowej w dobrze zaopatrzonym, klimatyzowanym markecie (podkreślam każdy z niebywałych cudów współczesnego świata, o których istnieniu zdążyłem zapomnieć), nawiązuję kontakt z (uwaga, uwaga, kolejna nowinka!) wesołą gromadką moich przyszłych towarzyszy, z którymi uprzednio złapałem się na jednej z grup podróżniczych, celem integracji i wspólnego przemierzania żydowskiego państwa.
W ciągu godziny świat przewraca mi się do góry nogami. Osiągnąwszy centrum Eilatu, swe kroki kieruję do całkiem niezłego hotelu, który mamy zarezerwowany dla naszej (już wkrótce) czwórki. W błyszczącej czystością łazience biorę prysznic i zmieniam dotąd przesiąknięte dymem z beduińskich ognisk ciuchy, w których wyruszyłem jeszcze z Wadi Musa na straceńczą misję łażenia piechotą po Wadi Rum. Później nie było już okazji, aby zaznać bieżącej wody… Zaraz po chwili relaksu na wieeelkim łożu, przejrzeniu kanałów dostępnych do obejrzenia na płaskim telewizorze na pół ściany, zakładam koszulę i ruszam na ostatni samotny spacer podczas tej podróży, aby między lotniskiem a plażą spróbować ogarnąć umysłem zmiany, które właśnie się dokonały.
Po powrocie zastaję w salonie Alicję, Judytę i Piotrka, którzy w międzyczasie dojechali z lotniska.
– Pijesz martini? – na przywitanie pyta Alicja, ostatecznie dopełniając obrazu dzisiejszej rewolucji w moim życiu.
Odpowiedzi chyba nie muszę tu cytować.
Udajemy się na zapoznawczo-alkoholowy spacer na plażę, dość przedwcześnie zakończony wskutek ogarniającego okolicę nocnego wypizdu oraz barbarzyńskiego, bestialskiego, izraelskiego prawa, zakazującego spragnionym podróżnym dokupienia alkoholu po 22, gdy butelki życiodajnego martini osuszone do ostatniej kropli. Trudno.
Poranek witamy bardzo wcześnie. Oczywiście dlatego, że wszyscy jesteśmy nadzwyczaj sumienni, trzeźwi i zdyscyplinowani – w żadnym wypadku to nie kwestia nieopatrznie nastawionego na szóstą budzika w telefonie, który zrywa wszystkich na równe nogi 🙂 Tak czy inaczej, nie ma tego złego. Plan na dziś jest dość ambitny i zakłada wypożyczenie auta, dojechanie nim do Tel Awiwu, zaś po drodze zrobienie tylu ciekawych rzeczy, ile się uda.
Wybrana metodą chybił-trafił wypożyczalnia Shlomo Sixt, tak się szczęśliwie składa, iż mieści się w dużym budynku dziesięć minut spacerem od hotelu. Tym samym zresztą, w którym mieści się również każda inna wypożyczalnia w Eilacie, co odkrywamy już na miejscu. Podczas załatwiania formalności dotyczących odbioru zarezerwowanej wcześniej Corsy (zamiast której dostajemy ostatecznie Nissana Almerę w tej samej cenie), słońce wstaje na tyle wysoko, abyśmy u wrót wypożyczalni zaczęli wszyscy skwierczeć niczym kiełbaski na grillu. Wreszcie, po dobrej godzinie gadania i wypełniania druczków, chłopek parkingowy wręcza nam kluczyki do naszej białej strzały, która od dziś stanie się piątym kompanem wycieczki. Bardzo dobrym i lubianym kompanem, warto dodać, do tego za jedyne 30 dolarów za dobę plus jednorazowo 20 dolarów za rozszerzone ubezpieczenie, dzięki któremu możemy zrobić z autem właściwie co nam się podoba.
Timna Park
Ku wielkiej mej radości, nikt poza mną specjalnie nie walczy o pozycję kierowcy. Po kilku setkach kilometrów na stopa role się odwracają, teraz to ja siedzę po lewej stronie. I pięknie, trzeba spróbować wszystkiego. Nie mija kwadrans jazdy na północ gładką jak stół krajową 90-tką, gdy ktoś dostrzega zaznaczony na nawigacji rezerwat Timna. Tuż, tuż, za kilka kilometrów po lewej. Proces decyzyjny całej czwórki nie trwa dłużej niż cztery sekundy – skoro jest, to jedźmy. A nuż będzie ciekawie.
Wyobrażając sobie raczej coś w rodzaju parku krajobrazowego z wytyczonymi szlakami pieszymi dla spacerowiczów, po dojechaniu na granicę Timny, z lekkim zdziwieniem odkrywamy szlaban, za którym asfaltowa droga prowadzi wgłąb pustyni. Zostawiamy auto na parkingu, w który wyposażono budynek wzniesiony tuż przed szlabanem. Spodziewamy się odnaleźć wewnątrz kasy i przeczucie nas nie zawodzi. Do tego dorzucili sklepik, małą wystawkę i mapy parku. Tylko co się w tej całej Timnie właściwie robi? Mapa bezsprzecznie wskazuje, że szlajanie się tam piechotą nie wchodzi w grę, chyba że ktoś ma na to tydzień. Tylko jak inaczej, skoro to rezerwat przyrody?
– Czy tu można wjeżdżać samochodem? – robię z siebie idiotę przed kobitką w kasie.
– Yyy… nawet trzeba, bo jak inaczej? – zdumiona pani potwierdza, iż robienie z siebie idioty powiodło mi się w 100%.
Ale beka. Fajnie się składa, bo samochód akurat mamy. Bilety wstępu kosztują 50 szekli na głowę, chyba że owa głowa jest jeszcze młodociana i napełnia się wiedzą w toku studiów – wtedy kilka szekli zaoszczędzi. Do tego można zapłacić kartą. No to w drogę!
Już za pierwszymi zakrętami pustynnej drogi okazuje się, że było warto. Strzeliste skały, wyrastające tu i ówdzie z bezkresu pustyni, po przeprawie na Wadi Rum może już nie robią aż takiego wrażenia, tym niemniej uroku odmówić im nie sposób. No i tym razem nie łażę z buta, a i odezwać się jest do kogo. Jeździmy sobie żydowskim samochodzikiem od jednego do drugiego punktu widokowego, zatrzymując się w co ciekawszych miejscach na spacery i wspinaczki po urwiskach. To jest zajebiste! Senne marzenia z dzieciństwa o miejscu, gdzie można wdrapywać się na nieskończoną liczbą szlaków na dowolną ścianę, chować się w nieskończonej liczbie jaskiń, zdobywać nieskończoną liczbę pagórków z coraz lepszym widokiem – takie miejsce istnieje naprawdę i nazywa się Timna Park. Bez względu na datę urodzenia – tutaj człowiek ma pięć lat.


I kto powiedział, że młodzież nie umie bawić się bez alkoholu? Okazuje się że umie, do tego tak świetnie, iż zapomina o patrzeniu na zegarki. Upływ czasu daje o sobie znać dopiero w postaci głodu oraz czerwieniejącej z wolna barwy słońca. Przedupcyliśmy pół dnia, według planu przeznaczone na dojazd do Tel Awiwu. Trudno, jedziemy do miejscówki obok jeziora, która na mapie oznaczona została nożem i widelcem. Liczymy na załapanie się na coś do żarcia jeszcze w rezerwacie.
Dupa, restauracja zamknięta od pół godziny. Za to na miejscu możemy wypełnić sobie kolorowym piaskiem plastikowe buteleczki. Zawsze coś. Tak czy inaczej, długa droga przed nami. Teraz już na serio wypada kierować się na Tel Awiw.
Wkrótce po opuszczeniu parku Timna, nad wstęgą czarnej szosy przecinającej pustynię zapada zmrok. Mimo totalnego niewyspania nie chcę zamieniać się z nikim za kierownicą do samego celu. Przecinanie autem bezkresu tego pustkowia ma w sobie coś magicznego. Mógłbym tak jechać bez końca.
Kilka godzin później wygląda na to, jakby moje życzenie miało się spełnić. Poza znakami, ostrzegającymi o możliwości potrącenia wielbłąda oraz stacją benzynową pod Beer Szewą, na której zjadamy prowizoryczny posiłek, nie bardzo daje się dotąd dostrzec cokolwiek innego. A już na pewno nie „koniec”.
Do Tel Awiwu dojeżdżam półprzytomny, budząc resztę drzemiącej sobie od dłuższego czasu wesołej gromadki, co by ktoś mi włączył nawigację. Tym razem poznaję nieco inne rejony miasta, niżli za pierwszym razem. Czystsze, bardziej zadbane, ale też droższe i mocniej skażone tęczową propagandą. Po zalogowaniu się w całkiem schludnym mieszkaniu ruszamy jeszcze na spacer, z którego staramy się wyciągnąć tyle, ile się da, wziąwszy poprawkę na poziom zmęczenia oraz późną godzinę. Odnajdujemy knajpę z przyjemnie prezentującym się azjatyckim żarciem, zaś po kolacji, resztę wieczoru spędzamy z browarami na opustoszałej głównej plaży miejskiej, gdzie Piotrek z Alicją na barana bawią się w Mojżesza, sprawdzając, czy morze przepuści ich na sucho do pobliskiego cypla. Morze złośliwie postanawia jednak pozostać mokre, zaś efektowne drapacze chmur wzdłuż nadmorskiej promenady, z daleka prezentowane zawsze jako wizytówka Tel Awiwu, z bliska zdradzają liczne odrapania, zabrudzony tynk i ogólną toporność architektoniczną, przypominając bardziej komunistyczne akademiki, niż „izraelskie Miami”. Chuj, było nie było, trza iść spać.
Morze Martwe
Kolejny dzień wita nas pustkami na ulicach pełnych pozamykanych na cztery spusty punktów handlowo-usługowych wszelkiego typu. Kuźwa, przecież jest szabat! Poprzedni dzień był tak wyczerpujący, że nikt nie pomyślał… Eh, trzeba będzie krążyć jak idiota, żeby znaleźć cokolwiek do jedzenia i picia. Cóż, aby tylko wrzucić cokolwiek na drogę i tym razem bez opierdalania, gdyż plan jest ambitny. Musimy dotrzeć do jednego z głównych celów pobytu w Izraelu, a dla mnie też i całej wyprawy.
W okolicę Morza Martwego, bo o nim mowa rzecz jasna, docieramy po kilku godzinach jazdy od strony Autonomii Palestyńskiej. Dwadzieścia kilometrów przed wybrzeżem, przecinamy skrzyżowanie krajowej „jedynki” z „dziewięćdziesiątką”. Tak, to samo, na którym nieco ponad tydzień temu stałem sam jak pies, zanim przemiły żyd zabrał mnie do kibucu swego brata, gdzie zostałem judeoentuzjastą. Teraz śmigam sobie tą samą trasą, za kierownicą klimatyzowanego auta, wiedząc dokąd jadę, co będę jadł i pił oraz z kim spędzał czas, zamiast zastanawiać się, w którym kraju zastanie mnie noc i czy do jutra załapię się gdzieś na butelkę wody. Niby krajobraz nie zmienił się ani o ziarnko piasku, na mapie dokładnie ten sam punkt wskazuje moje położenia, a uczucie jakby człowiek znalazł się w równoległym wszechświecie.
Tym razem zamiast na północ, odbijam na południe. Kilka minut później dostrzegamy z oddali przytłumiony błękit ogromnego, słonego jeziora. Uspokojeni, że zdążymy bez problemu za dnia, jedziemy sobie wzdłuż brzegu, wypatrując kawałka plaży. Pozwalamy sobie nawet na chwilę postoju, a co tam. Jedziemy, jedziemy… i jedziemy. A plaży ni chuja, tylko stroma skarpa i kompletnie dzikie wybrzeże. Robi się lekko nerwowo, nie po to przyjechaliśmy nad Morze Martwe, żeby obejrzeć je sobie z daleka. Pierwszym celem, z którym wiążemy pewne nadzieje w kwestii odnalezienia kąpieliska, jest Ein Gedi. Wioska, przypominająca poligon wojskowy, przeorana zasiekami i zakazami wstępu wszędzie, gdzie niegdyś prowadziły ścieżki. Plaży jak nie było, tak nie ma, szkoda czasu na tę dziurę. Po kolejnych kilkunastu minutach docieramy do jakiegoś nadmorskiego hotelu ze spa, restauracją i takimi tam. No, tutaj to już musi być, przecież po coś ci ludzie tu przyjeżdżają…
Zgadza się, po coś przyjeżdżają! I po coś za to płacą. Zostawiwszy auto na hotelowym parkingu, brniemy radośnie przez bagna do spłachetka piasku przy brzegu, z którego do hotelu wracają owinięci ręcznikami ludzie. Już prawie widzimy sól oblepiającą linię brzegową, już prawie szykujemy się do taplania… gdy z drogi zawraca nas stary, niegrzeczny dziad w pick-upie, drąc się, że plaża tylko dla gości. Kurwa, czy w tym morzu da się gdziekolwiek przekąpać?
Teraz naprawdę zaczyna robić się nerwowo. Zaraz będzie ciemno. Szybka akcja – mapa pokazuje kilka mniejszych kropek na naszej drodze wzdłuż wybrzeża – pewnie dziury jeszcze mniejsze niż to Ein Gedi. Kawałek dalej jedyna jako-tako rozwinięta miejscowość – Ein Bokek. Na tyle daleko, że możemy nie zdążyć. Wskakujemy do auta i zaczynam zabawę w żydowskie Need for Speed.
Ein Bokek, które osiągamy na styk, dosłownie kilka minut przed zapadnięciem ciemności, jako pierwsza i być może jedyna (?) miejscowość nad Morzem Martwym spełnia oczekiwania, jakie z owym akwenem zazwyczaj ludzie wiążą. Istnieje publiczna, czysta plaża, są darmowe prysznice, jest błotko, jest co zjeść i wypić. No, kuźwa! Rzutem na taśmę, ale się udało.
Nie wiem, czy to siła autosugestii, czy coś na serio w tym jest, lecz powietrze zdaje się gęste od tlenu. Ciepłe, nieruchome i doskonałe do oddychania. Wyładowujemy się z nissana na najniżej położonym parkingu świata – 430 metrów poniżej poziomu morza. Ja i Piotrek od razu lecimy przetestować wyporność jeziora. Niesamowite uczucie. Nie ma co strzępić klawiatury – wszystko nagrane na filmiku. Po zaliczeniu testu wpadam na najmądrzejszy pomysł świata – ciekawe, jak to to smakuje?
Konsystencja płynu najbardziej kojarzy mi się z kisielem, rozcieńczonym w oleju. Niewielkie fale nie wsiąkają w piach i sól osadzoną na brzegu. Zamiast tego tafla tworzy wypukły menisk, przypominając rozlaną rtęć. Chemiczna trucizna, z której złożone są wody Morza Martwego, zdaje się być ze sto razy bardziej słona niż sól. Jedna kropla pozostawia w mej gębie nieznośny, słono-gorzki posmak, jakbym napił się kwasu siarkowego. Ble. Dobrze, że idziemy coś zjeść.
Gdy kebaby, falafele, humusy i inne kilkukrotnie przepłacone pyszności już za nami, pozostaje zakupić pokarmy płynne, wracać na plażę i wylosować nieszczęśnika, któremu w udziale przypadnie dowiezienie trojga wesołych pijaków do hotelu w Dimonie, gdzie na dziś zarezerwowany mamy nocleg. Pech dosięga Judyty, zaś pozostali zagłębiają się w ofercie alkoholi miejscowego marketu. Zaopatrzeni siadamy na ciepłym piasku, rozpoczynając rozmowy o wszystkim, przy których godzina za godziną upływa niepostrzeżenie, a rolę jednostki czasu przejmują opróżniane butelki piwa i wina. Żal odjeżdżać.