Nieludzki żar, lejący się z nieba wprost na rozgotowany łeb, uświadamia mi dobitnie, dlaczego na fladze Macedonii, zwanej wedle ostatnich przykazów „Północną”, widnieje żółto-czerwone słońce. Wokół mnie jedynie pokryte wypaloną do białości trawą oraz kilkoma wysuszonymi drzewami i krzakami, większe i mniejsze wzgórza, między którymi wije się spękana, asfalowa szosa, wylana pewnie jeszcze za rządów Tity w byłej Jugosławii.
– To se, kurwa, urządziłem spacer – myślę sobie, mijając znak obwieszczający, iż do najbliższego miasta – Ochrydu – pozostało mi jeszcze 27 kilometrów marszu.
Wcześniejsze kilkanaście, z których większość przyszło mi pokonać pod górę, a całkiem wszystkie na granicy udaru słonecznego, czuję w nogach już dość dobrze. Nie taki był plan, mówiąc delikatnie.
Początkowy plan zakładał, że o ile ruszając piechotą z rana, z albańskiego Pogradec, raczej żadnego stopa nie złapię, a spacer wzdłuż wybrzeża Jeziora Ochrydzkiego może być całkiem przyjemny, o tyle już za macedońską granicą, to ho-ho… Za granicą to już na pewno musi być ruch. W końcu to granica. Cóż, musi albo i nie musi.
Przez bite dwie godziny maszerowania nie minął mnie ani jeden, jedyny samochód. Sam zaś posterunek graniczny składał się z dwóch niewielkich baraków – jednego albańskiego, drugiego macedońskiego, w których jedynym zajęciem znudzonych celników pozostawało jaranie kiepa i zabijanie much. Nic więcej nie ma.
Idę więc dalej, co mam do roboty. Nawet palić się nie chce, bo w takim upale chyba serce by mi stanęło. Po kilkunastu kilometrach od wyjścia z hostelu w Pogradec, pojawia się iskierka nadziei. Drogowskazy zwiastują odbicie za kilometr z zapomnianej przez Boga, przygranicznej szosy, do klasztoru św. Nauma, a tuż poniżej szosy wznosi się niewielka, urokliwa cerkiewka. W sumie chuj mi po tej cerkiewce, ale ładnie to wygląda. Sam zaś klasztor jest dość znaną atrakcją, zatem istnieje szansa, iż ktoś do niego tamtędy jeździ.
Istotnie – minąwszy zjazd do klasztoru, napotykam niespotykane dotąd na tej drodze, egzotyczne zjawisko. Samochody. Póki co tylko dwa i oba jadące w przeciwnym kierunku, ale zawsze. Pół godziny później znajduję drzewo, którego cień rzuca odrobinę ochłody na asfalt, wyrosłe przy posesji zrujnowanego, chyba opuszczonego gospodarstwa. Ogłaszam strajk. Dalej nie idę, dopóki ktoś mnie nie weźmie. Wnet oględziny obrośniętego mchem ganku domostwa przerywa mi bzyczenie silnika, dobiegające gdzieś z oddali. Jedzie! Coś, kurwa, jedzie!
Auto zatrzymuje się na pierwsze skinienie. Podróżuje nim małżeństwo z Bułgarii, które w ramach wczasów, postanowiło sobie rzeczony klasztor odwiedzić. Jadą do Ochrydu, a po drodze jeszcze na plażę. Fantastycznie. Ucieszywszy się na złapanie podwózki do Ochrydu, przyjmuję zaproszenie na plażę raczej obojętnie – ot, niech sobie będzie przy okazji. Jak się ma okazać, obojętność to nieuzasadniona.
Zajeżdżamy do wioseczki, uczepionej stromego, schodzącego do jeziora zbocza, gdzie senne życie toczy się na gankach kolorowych domków, a stare kobiciny taszczą wiadra z wodą pośród labiryntu brukowanych, krętych uliczek szerokości rozciągniętych ramion. Niektóre z uliczek prowadzą schodkami aż do nabrzeża, pokrytego kamienistą plażą nad lazurową zatoką. Miejscowi grillują gdzieniegdzie wyśmienite bałkańskie żarło, ktoś leży na jednym z hamaków rozpiętych między drzewami. Inni spacerują po drewnianym molo, do którego rybacy przycumowali kolorowe łódki, jednak wszystkich ludzi można by policzyć na palcach. Taki świat widuje się zazwyczaj już tylko na pocztówkach. Wejście do krystalicznie czystej, chłodnej wody jeziora, po kilkunastokilometrowym marszu w palącym słońcu, od tego dnia już zawsze pozostanie dla mnie definicją przyjemności.
Dzięki wizycie w tym wspaniałym miejscu, docieram do Ochrydu w znacznie lepszym humorze. Sam Ochryd… Całkiem spoko. Miła starówka, spacer wzdłuż przybrzeżnej promenady także wart wysiłku. Umówmy się jednak, że zabytki zostawiamy dla emerytów, a spacerowania mam prawo mieć na dzisiaj dosyć. Szczęśliwie w prowadzonym przez niegramotnych staruszków, rozlatującym się hostelu na obrzeżach, znajduję towarzystwo do wieczornego browara. Kasia – Polka mieszkająca w Bukareszcie, Rosjanka Tatiana z Jekaterynburga oraz stary, bezimienny Serb okazują się całkiem ciekawą gromadką do ogrodowych dyskusji.
Wyzwanie zaczyna się dnia kolejnego. Wyłażę znów piechotą kilka kilometrów za miasto i łapię stopa… Łapię, łapię. Godziny mijają, a ja zdążyłem złapać tylko kolejny udar. Autostop idzie jak krew z nosa. Pół dnia spędzam na podjeżdżaniu z wioski do wioski, przechodzeniu do następnej z buta, gdzie znowu jakiś ogryzek bierze mnie na ledwie kilka kilometrów. Właściwie to większość czasu kręcę się w kółko, zamiast posuwać do przodu, gdyż do Skopje – mojego dzisiejszego celu – nie jedzie nikt. Znamienne, iż do swego auta nie zaprasza mnie ani jeden Macedończyk – wszyscy złapani to obcokrajowcy na wakacjach. Nie wiem, czy takiego mam akurat pecha, czy to normalne w tym narodzie.
Narzekałem na słońce, to i będę miał za swoje. Dość późnym już popołudniem, obserwuję z perspektywy pobocza, jak nad głową zaczynają kłębić mi się czarne chmury. Nie mija kwadrans, gdy jak nie jebnie ulewą, tak po minucie przestaję nawet szukać miejsca do schronienia, gdyż to i tak nie ma już sensu. Pierdolę to. Idę do najbliższego miasteczka pięć kilometrów na piechotę. Rozpytuję o dworzec, ponoć istnieje. Za półtora godziny odjeżdża autobus do Skopje – cena trzy dychy.
W stolicy melduję się około północy. Przemierzam ciemne, nieprzyjazne ulice komunistycznych blokowisk w poszukiwaniu hostelu, którego tłusty właściciel postanowił wyłączyć telefon, zatem dobijanie się do drzwi zajmuje mi półtorej godziny. W zamian dostaję pryczę w zimnej, wilgotnej, śmierdzącej piwnicy. Nie to, żebym wymagał nie wiadomo jakich luksusów, ale no… Czasem jest tak, że nic nie idzie, jak należy. To był właśnie taki dzień i na szczęście już się kończy.
Jak to po nocy, nadchodzi dzień, a z nim nowe plany i nadzieje. Ten rozpoczynam od wynalezienia sto razy lepszego lokum za niemal te same pieniądze (33 zł zamiast 30 zł). Kontynuuję dobrą passę poprzez spacer po mieście, urządzenie prania oraz zapchanie gęby w lokalnej tawernie korytem tavcze-gravcze, czyli tradycyjnej, macedońskiej potrawy z fasoli. Popołudnie zamierzam zaś poświęcić na odwiedzenie kanionu Matka. Wprawdzie internety każą udać się w owe miejsce z większym zapasem czasu, lecz coś mi podpowiada, że to bzdury. Autobus miejski do kanionu odjeżdża z głównego dworca w Skopje, ceni się około dwóch złotych.
Z końcowego przystanku należy przejść jeszcze około dwóch kilometrów w dół, do wejścia na teren kanionu, ubogaconego o kilka ultra drogich, jak na lokalne uwarunkowania, knajp oraz przystań, w której można wykupić nie tańsze rejsy łódkami lub kajakami. Na ścieżce prowadzącej wgłąb kanionu melduję się o zachodzie słońca, jako ostatni zwiedzający tego dnia.
Całkiem ukontentowany pod względem estetycznym opuszczam kanion, gdy słońce ostatecznie chyli się ku zachodowi, a następnie odpieram kijem ataki dzikich psów na dwukilometrowej ścieżce do przystanku, już w całkowitej ciemności. Odczekuję na krawężniku godzinę do przyjazdu ostatniego autobusu, który zabierze mnie do centrum stolicy. Stolicy, której bogate w monumentalne pomniki oraz zdobne budynki centrum okazuje się zdumiewająco pięknie rozświetlone różnokolorową iluminacją. Serio, Skopje nocą może się podobać. Oczywiście tylko centrum, ale zawsze. Zabytkowe ulice, odchodzące od głównego placu z pomnikiem Aleksandra Wielkiego (nazwanego dla niepoznaki „pomnikiem jeźdźca na koniu”, coby nie drażnić Greków), pełne są znakomitych knajp, pubów, klubów i restauracji, zaś klimatu nabrzeża rzeki Wardar nie powstydziliby się w Paryżu. Nic to, nie mam weny na szukanie melanżu. Pod tym względem, Albania nasyciła mnie na miesiąc do przodu. Zadowalam się spacerem i jednym browarem.
Kolejny dzień witam znów w Skopje, a chciałbym pożegnać już w Kosowie. Pomny doświadczeń z dramatycznie słabym autostopem, nie mam zamiaru następnego dnia przepieprzyć na poboczach i kieruję się na dworzec główny, z którego za trzy dychy zabierze mnie autobus prosto do Prisztiny. Po drodze odwiedzam jeszcze Old Bazaar, czyli starą, muzułmańską dzielnicę targową, na której można poczuć się nieco jak w Turcji. Jednak gdyby ktoś pragnął poczuć się jak w Turcji, to polecam jednak wybrać się do Turcji. Tutejsza „tureckość” objawia się głównie gębą Erdogana na plakatach w wielu oknach, którego notabene nikt w Turcji nie lubi. Wpycham w siebie ostatnią, macedońską pljeskavicę, kupuję kilka bzdur na pamiątkę i żegnaj Macedonio.
Hmmm… Czytam te Twoje przygody i bardzo mnie ciekawią👍 👌 film filmem, ale o tych psach nie wiedziałem. Kurde musisz pisać książki. Pozdrawiam Jacenty👋🍻
A dziękuję, miło mi 😉 Tak, bezpańskie psy to plaga. Jedną „książkę” nawet już napisałem i zamierzam jeszcze kilkukrotnie w życiu ów proceder powtórzyć, jednak z wydawaniem ich wstrzymam się, dopóki na jutubie nie zbierze się większe grono potencjalnych nabywców 😀 Pozdrawiam!