Jaka stacja benzynowa, takie przekąski

Grillowana tarantula Kambodża

Spędziwszy w Phnom Penh, stolicy Kambodży, dwa o tyle ciekawe, co przesiekane ulewami i monsunami dni, trzeciego dnia wita nas za oknem dawno niewidziane, bezchmurne niebo. Nie powiem, że nadzwyczaj wytęsknione, gdyż ponad czterdziestostopniowy skwar to także nic wspaniałego. Tak czy inaczej, nie Phnom Penh jest najważniejszym miejscem tego przeubogiego kraju. Czeka nas trzystukilometrowa przeprawa dziką, nieznającą asfaltu wsią i dżunglą do położonego u wrót starożytnego Angkoru miasta Siem Reap.

Budzimy się, jak na nasze standardy, dość wcześnie. Misją na dziś wyznaczony zostaje plan dostania się do Siem Reap. Plan, którego choćby zręby nie powstały jeszcze w naszych głowach. Jak to było – Tajlandia, Laos, Wietnam, a później „jakoś to będzie”? No, to właśnie jest. Szybki research internetu wybija nam z głowy pomysł podróży łodzią przez jezioro Tonle Sap. Nie dość że kurewsko drogo, to również nie do końca etycznie. Ponoć miejscowi wieśniacy z osad na wodzie tak wyćwiczeni zostali w zbieraniu podarków od turystów, iż oduczyli się całkowicie dbania samodzielnie o własny los, a nędza wokół kwitnie. Rzeczeni zaś turyści, na tle owej nędzy, urządzają sobie coś na kształt bieda-safari dla zyskania modnych fotek do publikacji na facebooku. Jebać to, raczej wolimy zobaczyć coś prawdziwego, nie nabijając sobie przy okazji „fejmu”, jak ci debile z aparatami na sznurkach. Niniejszym, spośród dostępnych opcji transportu, nasz wybór pada na normalny, rejsowy autobus. Wypada jedynie rozeznać się w rozkładzie, którego próżno szukać w internecie.
Spakowawszy zatem dobytek, zostawiamy plecaki na recepcji i maszerujemy na główny dworzec autobusowy w Phnom Penh. Mijaliśmy go już kilkukrotnie, krążąc między hotelem a miejskim targiem. Droga specjalnie nas nie zmęczy, nawet biorąc pod uwagę palące słońce, które rażąc niemiłosiernie z zenitu pozostawia kilkudniową ulewę w roli odległego wspomnienia.

Phnom Penh
Typowa zabudowa Phnom Penh

Dochodzimy niebawem do brudnego, zakurzonego, zakopconego spalinami i oparami tłuszczu ze street foodu budyneczku z rozciągniętą ponad stanowiskami wiatą z blachy falistej. Wyobrażam sobie dworzec w Radomiu, tylko że 30 lat po katastrofie nuklearnej. Dokładnie tak to wygląda.
Pisanego rozkładu jazdy niestety jeszcze w Kambodży nie wynaleziono. Drogą pytań i odpowiedzi ustalamy, iż autobus do Siem Reap odjeżdża o czternastej, czyli za jakieś dwie godziny. Kosztuje około ośmiu dolarów. Dla mnie – luks. Mamy jeszcze chwilę, żeby spokojnie wrócić po plecaki, zaopatrując się przy okazji w wodę oraz paskudne, smażone na głębokim, brudnym tłuszczu resztki warzyw i ścierwa w panierce z kukurydzianej paszy.

***

Wracamy do hotelu.
– Dokąd jedziecie teraz? – pyta nas chłopek z recepcji.
– Do Siem Reap, niedługo mamy autobus.
– Poczekajcie, z naszego hotelu też kursują autobusy do Siem Reap – gorączkuje się chłop, wciskając nam cennik hotelowych przewozów.
Spodziewając się dziesięć razy pokaźniejszej ceny, przeglądamy ofertę wyłącznie z grzeczności. Pośród rozmaitych kierunków, w które przejazd oferuje hotelowy serwis, widnieje Siem Reap. Jak byk to samo 8 dolarów. Ta sama czternasta, jako godzina odjazdu.
– Czy jeśli kupimy bilet u was, to ktoś zabierze nas spod drzwi hotelu? – pytamy, wietrząc okazję.
– Oczywiście, dowóz w cenie – zapewnia chłopak z recepcji.
No to kuuurwa, przecież nie będziemy dymać piechotą z plecakami na dworzec! Bajlando, mamy autobus w tej samej cenie, plus godzinę życia gratis na wypicie piwa, zapalenie i relaks. Wykładamy szesnaście dolarów na ladę i wyjebane.

***

Uskuteczniwszy zakładane uprzednio, relaksujące czynności, dostajemy informację o czekającym nas już u hotelowej bramy busiku, który podwieźć ma nas do miejsca odjazdu dużego, rejsowego autokaru. Dość niepewnie pakujemy nasz dobytek do ledwie domykającego się bagażnika, z którego wszystko może wypaść na byle zakręcie, zaś na światłach pierwszy lepszy menel może wyciągnąć, co tylko mu się spodoba. Trudno, może pasek blokujący drzwiczki jakimś cudem nie puści. Wtłaczamy się na obdarte siedzenia dziewięcioosobowego busa, którym poza nami jedzie jeszcze para emerytów z USA.
Pomarszczony, odziany w jakieś szmaty starszy Khmer, który nadzwyczaj rączo poczyna sobie za kierownicą równie doświadczonego życiem busika, wpierdala hamulec w podłogę na skrzyżowaniu. Hamulce działają wyłącznie w trybie „on/off”, bez opcji pośrednich. Wypatrzywszy okazję w postaci białych turystów za szybą pojazdu, błyskawicznie do okna podchodzi miejscowa żebraczka, parająca się zaczepianiem pasażerów samochodów, czekających w korku na skrzyżowaniu. Większość skrzyżowań Phnom Penh obstawiona jest przez tego typu wartowników. Ta jednak swą odrażającą aparycją potrafi wybić się nawet na tle wyżej wymienionego towarzystwa, choć poprzeczka zawieszona jest wysoko. Nie mam pojęcia, co babie w życiu się stało, ale jedno oko ma gdzieś na czole, drugie gdzieś na wysokości policzka. Nieliczne zęby wyrastają z otworu gębowego w losowych kierunkach. Przykleja się do naszego okna dłońmi pozbawionymi części palców i krzyczy coś wniebogłosy. Tego oblicza Kambodży nie ujrzy się na pocztówkach z Angkor, a należy być na nie gotowym, przybywając do tego kraju. Jest zielone światło, ruszamy dalej.

***

Wracamy na dworzec, którego rekonesans uprzednio poczyniliśmy na spacerze. Kierowca wyładowuje nasze bagaże, które jakimś cudem dojechały w jednym kawałku, po czym zostawia nas samopas i odjeżdża w sobie znanym kierunku, nie bacząc na nasze dalsze losy. Świetnie. W sumie w hotelu mogliby równie dobrze wziąć od nas po osiem dolarów, a później wystawić. Na szczęście kierowca zlokalizowanego po kilku minutach poszukiwań autobusu do Siem Reap, uznaje nasze hotelowe kwity, poświadczające opłatę za przejazd. Zajmujemy miejsca w rozgrzanym jak puszka po tuńczyku „PKS-ie”, w którym za system chłodzenia robi uchylony szyberdach oraz kilka wiatraczków, dmuchających na twarze powietrzem równie gorącym, jak byłoby i bez nich.
O dziwo, na drzwiach wejściowych gruchota widnieje symbol, sugerujący możliwość połączenia z Wi-Fi. Pomimo iż oczywiście równie dobrze moglibyśmy szukać Wi-Fi w środku pola kukurydzy pod Hrubieszowem, co na pokładzie naszego wehikułu, sprawdzając dla upewnienia, niechcący łapiemy sygnał ze stojącego na sąsiednim stanowisku luksusowego autokaru dla wycieczek. Do odjazdu mamy jeszcze z kwadrans. Ha, może uda nam się ogarnąć nocleg w Siem Reap? Dawaj! Szybka akcja. Po kilku minutach jesteśmy już ustawieni na spanie. W samą porę. My wprawdzie wciąż nie odjechaliśmy, niespodziewanie jednak odjeżdża w trasę nasz duży „mobilny router”, zabierając ze sobą sygnał jedynego okna na świat. Za kilka minut kiero zasiada na miejscu, odpala silnik i rozpoczynamy przebijanie się do wylotu ze stolicy.

***

Miejski zgiełk z kilometra na kilometr ustępuje miejsca sielskiemu, leniwemu, wiejskiemu życiu, snującemu się niespiesznie w klejonych z byle czego, rozlatujących się domkach na palach. Krajowa autostrada numer 6, tuż po wyjeździe z obszaru stolicy traci ostatnie resztki gdzieniegdzie występującego asfaltu, przybierając krwistoczerwoną barwę szutrowej nawierzchni. Wkrótce za oknem próżno szukać murowanych, post-francuskich willi, zamiast nich zaś nieprzebyte bagna, pośród których taplają się zanurzone po szyję bawoły, skrawki tropikalnej puszczy, niewycięte jeszcze pod wszechobecne uprawy ryżu, zapomniane przez Boga wioski, w których kobity w trójkątnych kapeluszach noszą po dwa wiadra wody z najbliższej studni, uwieszone na naramiennym kiju. Pod każdym obejściem obowiązkowo pozłacana kapliczka, u stóp której miejscowi mogą składać dary dla duchów. Na szczęście kilka minut po odpaleniu silnika, klimatyzacja zaczęła już jako-tako spełniać swoją rolę.

Wieś Kambodża
Wioskowe życie kambodżańskiej prowincji
Chata Kambodża
Typowa chata sklecona ze śmieci, z pozłacaną kapliczką

Wiejskie chaty w większości pełnią, poza mieszkalną, także wiele funkcji handlowo-usługowych. Jedne zaopatrzone są w niewielki sklepik, gdzie indziej ktoś potrafi naprawiać skutery. To się dopiero nazywa „dziki kapitalizm”. Specjalną rolę pełnią stoły obłożone różnej pojemności butelkami po wodzie mineralnej, wypełnione teraz złocistym płynem. Chaty, wyposażone w tego typu stół, to stacje benzynowe. Owinięte szmatami, starsze kobiety, sprzedają benzynę wprost ze stołów z butlami tejże. Chcesz zatankować 12 litrów? Bardzo proszę – baba w mig przytacha dwa baniaki 5-litrowe, jedną butelkę 1,5-litrową i jedną malutką, półlitrową. Tak to działa. Pod jedną z tego typu stacji benzynowych kierowca przewidział kilkuminutowy postój.

Stacja w Kambodży
Solidniejsza chata z funkcją handlowo-usługową – pod pomarańczowym baldachimem stragan z towarami na sprzedaż

Wysiadamy na rozpaloną słońcem, czerwoną ziemię, doceniając uroki prowizorycznej klimatyzacji, dopiero gdy dostajemy gorącym jak zupa powietrzem po twarzach ledwie przekroczywszy próg pojazdu. Pomimo zbliżającego się zachodu słońca, temperatura nie spada poniżej czterdziestki na skali Celsjusza. Chatka na zapleczu posiada także część spożywczą. Stacja benzynowa pełną gębą. Można powiedzieć, że nadążają za cywilizacją – wszak i u nas od wielu lat CPNy nie służą wyłącznie do tankowania.
Zaciekawiony udaję się na handlowe zaplecze, chcąc zapoznać się z miejscową ofertą przekąsek. Choć nie spodziewam się hot-dogów z różnymi rodzajami parówek i sosów do wyboru, to zastany na miejscu asortyment rozpierdala mnie na łopatki. W cieniu daszku, pomiędzy przejściem z „parkingu”, czyli ciut większej połaci udeptanej ziemi, do „toalety”, czyli dziury za chałupą, ustawiono szeroką ladę, zastawioną licznymi, metrowej średnicy tacami z ułożonymi w kopce wiktuałami na sprzedaż. Na pierwszej – chyba jakieś ciastka. Mało apetyczne. Dalej – kulki jakiegoś panierowanego mięsa, smażonego na głębokim tłuszczu. Pewnie kurczak, także nic specjalnego. Na kolejnych tacach sytuacja rozwija się w bardziej interesującym kierunku. Malutkie, smażone robaczki, niczym zanęta do łowienia ryb. Hmmm… zaczyna mi się podobać, ale jak to w ogóle jeść? Jebać. Następna taca – szarańcza. Eee, jadłem już. Dalej karaluchy – nie tknę. Ostatnia z tac przyprawia mnie o rozszerzenie źrenic, jakbym się naćpał. O kurwa, nie wierzę! Gigantyczna kopa dobrze wysmażonych tarantul wielkości dłoni wbija mnie w ziemię. Muszę, po prostu muszę!
– Po ile to? – wskazuję na stos pająków.
Baba na palcach pokazuje mi pół dolara za sztukę. Bez chwili zawahania wręczam jej dwa tysiące rieli (cztery tysiące to równowartość dolara), stając się niniejszym szczęśliwym posiadaczem własnoręcznie wybranej, wielkiej tarantuli z grilla.

***

Zachwycony zakupem olewam resztę bardziej konwencjonalnych artykułów spożywczych. Mijam Paulinę, która wskazując mi moje ukochane Choco Pie, dostrzega w mej dłoni wyśmienitą przekąskę.
– Jebać Choco Pie, patrz co mam! – z dumą chwalę się nabytkiem.
Dziewczę, nie do końca zachwycone ujrzanym widokiem, wobec powyższego postanawia jednak zaprzestać zgłębiania uroków straganu i wrócić do autobusu. Ja tymczasem, po wyjściu na podwórze, rozpoczynam degustację. Najpierw odłamuję jedno z odnóży, które wysmażone całkiem na chrupko, kruszy się w palcach niczym chips. Samemu nie wiedząc, czego się spodziewać, wkładam do gęby… Eeej! To jest ZAJEBISTE!
Smak grillowanego bekonu, połączonego z miodowo-paprykową, pikantną marynatą sprawia, że resztę pająka wpycham sobie łapczywie w kilka sekund. Tylko odwłok zostawiam na koniec – wiadomo, że kończyć trzeba najlepszym. Pająk, kupiony wyłącznie z zachcianki doświadczenia nowych doznań kulinarnych, okazuje się być przepyszną, pełnowartościową potrawą za jedyne pół dolara. Nie ma opcji, biorę następnego!

Grillowana tarantula
Grillowana tarantula, mniam!

Za drugim razem nie udaje mi się już odszukać tak dorodnego okazu, co nie znaczy, że ten jest mały. Celowo podchodzę z zewnątrz do okna, za którym siedzi Paulina, aby nie ominął jej żaden szczegół uczty. Z pewnością widok pożerania pająka będzie dla niej czystą przyjemnością 🙂 Dla mnie na pewno.

Fragment pochodzi ze zbioru wspominek z podróży po Azji Południowo-Wschodniej w 2016 roku.

Dodaj komentarz