Jak zostać Beduinem (odc. 6 z Bliskiego Wschodu)

Wadi Rum na krzywy ryj

Poranek w hostelu Sabaa wita mnie przeraźliwym wypizdem. Mżawka, która rozpoczęła się podczas mojej nocnej ewakuacji z Petry, około północy zdążyła przerodzić się w regularną ulewę, trwającą aż do rana. Dodatkowa trudność logistyczna wynika z zasobności mojego portfela, który w owym momencie zawiera całe 9 dinarów. Do tego ostało mi się pół butelki soku. Trochę popłynąłem z tymi pamiątkami i wystawnymi kolacjami, a pamiętać trzeba, że i bilet do Petry kosztował fortunę.

Logicznie rozumując, nie ma innego wyjścia jak odpuścić pustynię Wadi Rum, gdyż sam przejazd jeepem po niej właściciel hostelu wycenia na co najmniej 40 dinarów, nie mówiąc o bilecie wstępu, kawałku dachu nad głową, no i wypadałoby coś zjeść. Ale jak, odpuścić Wadi Rum?! Nie ma opcji, cały wyjazd na nią czekałem! Teoretycznie zawsze mam przy sobie środek ratunkowy w postaci karty kredytowej, ale pierdolę to – prowizja za wypłatę z bankomatu wyszłaby niewiele mniejsza niż sama wypłacona kwota. To raz, a dwa, że założyłem sobie na Jordanię pewien budżet i chcę się go trzymać, a nie wyrzygać teraz dodatkowe 500-600 złotych, bo koszt prawilnie zorganizowanej wycieczki + prowizji za wypłatę zakręciłby się około sumy tego rzędu. Trzy zaś, że choćbym nawet chciał, to teraz mógłbym się zapisać już co najwyżej na wycieczkę następnego dnia i tu temat się wyczerpuje.

Biorąc pod uwagę powyższe czynniki, wspinam się na wylotówkę z Wadi Musa i zamierzam dojechać jakkolwiek w okolice Wadi Rum, a później się zobaczy. Dużo się w życiu nasłuchałem na temat gościnności Beduinów, lecz opierać na tych pogłoskach cały plan to trochę słaby pomysł… W najgorszym razie, z zachowanych zasobów pieniężnych, pięć dinarów wydzielę na bilet do rezerwatu Rum, a z pozostałymi czterema znajdę na noc jakąś wiochę i będę prosił ludzi, czy ktoś za tyle nie odstąpi mi kawałka podłogi do spania. O ile tam są jakieś wiochy… Nie wiem w sumie. Jebać, co będzie to będzie.

Z przepięknie położonej na zboczu urwiska wylotówki zabiera mnie już drugie przejeżdżające auto. A i pierwsze się zatrzymało, lecz gość chciał 5 dinarów za podwózkę, więc niech się pocałuje w dupę. Drugim, nie byle jakim zresztą autem, podjeżdża potężnie zbudowany, starszy, wąsaty Arab w śnieżnobiałej chuście na głowie i przeciwsłonecznych okularach. Kurwa, szejk jaki, czy co?

Nieskazitelnie czysta, skórzana tapicerka i wykonana z prawdziwego drewna deska rozdzielcza luksusowego pick-upa świadczą o tym, iż pan Ali, gdyż tak mu na imię, jest ostatnią osobą, której zależałoby na moich kilku dinarach. Pan Ali jest Palestyńczykiem, zamieszkującym od wielu lat Jordanię. Z zawodu jest prawnikiem, zaś z zamiłowania mordercą sarenek, których krwawymi zdjęciami wykonanymi na polowaniach nie omieszkuje mi się pochwalić, wyciągnąwszy z kieszeni smartfona droższego niż moje mieszkanie. Ja tam z greenpeace’u nie jestem, wręcz przeciwnie, jednak po zapoznaniu się z galerią Alego stwierdzam, że taplanie się we krwi to mimo wszystko hobby nie dla mnie.

Po zajechaniu na stację Ali kupuje mi herbatę, mimo mojego zarzekania, że nie potrzeba. Na tym jego uprzejmość się nie kończy, gdyż zaprasza mnie na czterodniowe polowanie, na które wybiera się od jutra z synami. Choćbym nawet pragnął zajebać kilka sarenek, to za pięć dni mam samolot do Polski i to nie z Jordanii, a z Izraela i niestety muszę odmówić, choć Ali zdążył ustalić już cały plan, jak to dzisiaj pojadę z nim do Akaby, a nazajutrz wyruszymy na pustynię ze strzelbami. Co by nie powiedzieć o mojej wątpliwej tolerancji na grzebanie się we flakach, to sama idea czterodniowego biwakowania na pustyni rysuje się nawet zachęcająco. No, ale nie rozdwoję się.

Ustaliwszy, że nasze plany nijak nie znajdą punktu wspólnego, pan Ali zapisuje mi swój numer telefonu na otrzymanej uprzednio ode mnie pocztówce z Sandomierza, zaznaczając, żebym koniecznie dzwonił w razie jakichkolwiek kłopotów, tudzież zmiany planów. Ha, dzięki! Tym samym mam już znakomity punkt zaczepienia, gdyż obojętnie w jakiej dupie bym się nie znalazł, to z okolic Desert Highway do Akaby dojadę choćby w nocy i z zamkniętymi oczami. Ja w zamian podaję także swój numer, chociaż właściwie nie wiem po co mógłby mu się on przydać.
– Gdybyś kiedyś przyjechał do Polski, to dzwoń do mnie – zapewniam z uśmiechem, choć obaj wiemy, że prędzej ja polecę na Księżyc, niż ów uprzejmy Palestyńczyk do Polski.
Pan Ali dopisuje pod spodem ze słuchu arabską transkrypcję mojego imienia „Janek”, żeby łatwiej było mu później odczytać. Taki detal, a jakoś do dziś nie mogę przestać się uśmiechać, kiedy na to patrzę 🙂

Jedziemy wspólnie jeszcze z pół godziny w dół Desert Highway, aż nasze drogi nieuchronnie rozchodzą się przy rozwidleniu prowadzącym na wprost do Akaby, zaś na lewo wgłąb pustyni. Arab wysadza mnie obok opuszczonego przystanku w stronę Wadi Rum, gdzie krótka, lecz niezwykle sympatyczna historia naszej znajomości musi się zakończyć.

Pocztówka z Sandomierza
Profesjonalnie wykonana strzałka wskazuje imię „Janek” zapisane alfabetem arabskim

Przystanek w Jordanii
Droga do Wadi Rum. Na przystanku zostaję już sam

Mam nawet niezły czas, nie zaszkodzi zapalić. W połowie papierosa rozleniwiam się na tyle, że zatrzymujące się przy mnie auto odbieram z czymś na kształt rozczarowania, że nie dadzą mi w spokoju dopalić. No trudno, będę musiał jakoś pogodzić się z tym wyrzeczeniem 🙂 Rzucam niedopałka do rozdupconego kosza na śmieci, zaś sam z plecakiem ładuję się na tylną kanapę pick-upa, który, sądząc po jego stanie, niejedną pustynną trasę ma już za sobą. Na przednich fotelach siedzi dwóch mężczyzn w charakterystycznych chustach w czerwoną kratę na głowach oraz szarych szatach po kostki. Beduini!

Radość i nadzieje związane z poznaniem przedstawicieli tego koczowniczego plemienia nie trwają długo. Dwaj jegomoście wysadzają mnie po ledwie kilku kilometrach, samemu odbijając w kierunku jakiejś wiochy ulokowanej poza obszarem samej Wadi Rum. Trudno, może trafi się kto inny.

Tutaj już złapanie stopa okazuje się nie być aż tak trywialne – mało tego, że ruch niewielki, to przytrafia mi się od dawna nienapotkane zjawisko, mianowicie kilka aut omija mnie bez zatrzymania :O Pomimo tej jakże potwornej niedogodności, nie mija pół godziny, gdy młody Beduin pomaga mi zatrzasnąć od środka drzwi swojego pick-upa, do którego właśnie mnie zaprosił. Nie, nie jestem aż takim idiotą, żeby nie umieć zamknąć drzwi w samochodzie – po prostu nigdy wcześniej nie używałem do tego celu śrubokręta i gumy od słoika, z których nasz pomysłowy Dobromir zmajstrował system ryglowania zepsutej klamki. Cały wehikuł sprawia wrażenie, jakby właściciel wyciągnął go z dna morza i jakimś cudem zmusił do jeżdżenia. Jedna z dwu pozostałych na miejscu szyb – ta przednia – przyozdobiona licznymi pajączkami jak po strzelaninie. Nie wiem, w jaki sposób trzyma się jeszcze w jednym kawałku. Tapicerka i całe wnętrze jest w takim stanie, jak gdyby samochód przez kilka lat służył za klatkę dla tygrysów.
– Patrz, mam radio – śmieje się typ na oko w podobnym do mojego wieku, wciskając telefon w wydłubaną jakimś ostrym narzędziem szparę w desce rozdzielczej i puszczając z niego muzykę.
– Haha, cześć, jestem Janek – przedstawiam się z uśmiechem.
– Abdul Aziz – wyciąga do mnie dłoń na powitanie i ruszamy w akompaniamencie muzyki z „radia”.

Pick-up Wadi Rum
Świat z perspektywy pick-upa Abdula Aziza

– Jedziesz do kogoś? Gdzie śpisz? Mogę cię gdzieś podwieźć – całkiem niezłym angielskim zagaduje mnie Beduin.
– Yyy… wiesz co, tak właściwie to ja nie wiem, gdzie śpię, tak sobie jadę… – odpowiadam szczerze i chyba dopiero wtedy, gdy po raz pierwszy przychodzi mi zreferować swoje plany przed kimś na głos, zdaję sobie sprawę, jak to w ogóle idiotycznie brzmi.
Aziz patrzy na mnie z lekkim uśmiechem, wyrażającym dziwną mieszankę podziwu i politowania.
– Spoko, możesz spać u mnie, ja mieszkam na pustyni.

Jeeeb! Właśnie tak spada mi z serca kamień. Kurwa, pięknie!!! 😀 Wspaniale, zajebiście, cudownie, na nic lepszego w snach nie liczyłem!
– Jak coś to ja mam jeszcze kilka dinarów, może gdzieś znajdę nocleg – pomimo że rozchodząca się po mym mózgu fala euforii pcha mnie do tego, żeby chłopa zaraz uściskać w podzięce, staram się jak mogę zachować klasę, żeby nie było, że się wpraszam.
– Gdzie teraz znajdziesz? Nieee, nie trzeba, dla mnie to nie problem – kończy temat Abdul Aziz, a ja się już nie odzywam, żeby tylko przypadkiem nie zmienił zdania.

Wkrótce naszym oczom ukazuje się posterunek kontrolny, gdzie każdy turysta zobowiązany jest zakupić bilet. Posterunek składa się z kasy, jakichś budyneczków gospodarczych i kawałka parkingu. Przy zielonym jeepie kręcą się umundurowani strażnicy. Dalej rozciąga się chroniony obszar rezerwatu Wadi Rum.

Abdul Aziz nawet nie zwalnia.
– Hej, a bilet? Co, jak mi sprawdzą bilet? – dopytuję kierowcy.
O ile jestem pewien, iż bez biletu przebywać tu nie mogę, o tyle nie mam pojęcia, czy karą będzie 100 zł mandatu czy 10 lat w więzieniu. Wolałbym nie testować jordańskiego systemu karnego metodą chybił-trafił.
– Pierdol ich, jedziesz ze mną – z uśmiechem zamyka temat kierowca.
OK, namówił. Skoro dzisiaj nie mam już ani możliwości, ani potrzeby wydać grosza, zaś jutro spędzam w Jordanii tylko moje ostatnie pół dnia przed powrotem do Izraela, to wychodzi na to, że z moimi 9 dinarami jestem całkiem zamożnym człowiekiem 🙂

Dojeżdżamy do wioski Rum – ostatniego miejsca na pustyni, do którego prowadzi droga. Wioska składa się z kilku obstawionych beduińskimi namiotami i parterowymi ruderami uliczek, małego sklepiku, gdzie jadące na pustynię wycieczki mogą zaopatrzyć się w wodę, czy jakieś tam przekąski oraz niewielkiej szkoły.

Mój dobroczyńca mieszka z rodziną na samym obrzeżu – kawałeczek za miejscem, gdzie droga się kończy. Parkując przy namiotach i niewielkim budyneczku, przeganiamy zdezelowanym pick-upem z miejsca „parkingowego” wielbłąda, który spłoszony ucieka galopem pod skały.
– Wieczorem się najesz, teraz masz czas wolny. Baw się dobrze – rzuca z uśmiechem Abdul Aziz i znika gdzieś między namiotami.

Tak właśnie zamierzam się bawić! Tylko… No niby jestem na Wadi Rum, ustawiłem się ze spaniem jak marzenie, lecz nie bez przyczyny organizują tu wycieczki jeepami. To jednak kawał pustyni, a ja nie chcę ledwie jej liznąć – chcę wszystko! Hmm, jest trzynasta. Za cztery-pięć godzin będzie ciemno. Ludzie tu autami wyruszają o świcie, żeby zdążyć przed nocą. Zostało mi kilka łyków soczku, prócz niego mój jedyny ekwipunek stanowi kurtka-wiatrówka, paczka szlugów i telefon. Nie ma szans. Pierdolić, że nie ma szans! Ja chcę pustynię, więc będzie pustynia! Nie wiem co się stanie, gdy na środku pustkowia zastanie mnie noc – to nieważne, coś się wymyśli. Idę z buta.

Szkielet na Wadi Rum
Taki dobry znak napotykam na początku spaceru

Wejście do kanionu
Wejście do kanionu

Rysunki naskalne w kanionie
Rysunki naskalne w kanionie

Wadi Rum
Widok ze szczytu jednej ze skał

Skała na Wadi Rum
Komentarz zbędny…

Zachód słońca Wadi Rum
Słońce zachodzi, a ja w połowie drogi powrotnej

Dzięki uprzejmości starszego Beduina, który wypatrzywszy mnie samego, dymającego radośnie przez piaski pustyni o zachodzie słońca, podjeżdża i zaprasza mnie na podwózkę, zdążam zameldować się w wiosce w samą porę. W namiotach rodziny Abdula Aziza panuje spory ruch, wszyscy ubrani w odświętne szaty. Co tu się dzieje?
– O, jesteś! Chodź ze mną, pomożesz – z kilkuosobowej grupki występuje mi na powitanie Abdul Aziz i prowadzi mnie gdzieś na zaplecze.
– Jutro w naszej rodzinie jest wesele. U nas, kiedy jest wesele, dzień wcześniej robimy ucztę dla całych dwóch rodzin – objaśnia mi w drodze gospodarz.
Kilkanaście metrów za namiotami docieramy do „kuchni”, czyli kilku ogrooomnych garów z gotującymi się na ogniskach wiktuałami typu mięso, czy ryż. Przy garach rozłożone czeka już osiem wielkich, blaszanych talerzy, na które Beduini zaczynają wykładać strawę – najpierw podpłomyki, następnie ryż, na ryżu kozie mięso, zaś na koniec całość obsypują orzechami. To właśnie w tej czynności oraz w późniejszym przenoszeniu potraw do namiotu mojej pomocy oczekiwał Abdul Aziz. W sumie, to chyba nawet nie tyle jej oczekiwał, co chciał mi sprawić frajdę, żebym też mógł uczestniczyć w przygotowaniu uczty. I dobrze trafił, bo frajda to dla mnie nie z tej ziemi, pomimo że z początku nie bardzo wiem, jak się do tego zabrać.

Uczta Beduinów
Talerze przygotowane do przeniesienia na ucztę

Talerze rozkładamy według hierarchii. Nie każdy może jeść z każdego talerza. Pierwsi posiłek dostają starsi, siedzący w kółku, w środku namiotu, na miękkich poduchach. Następne talerze wykładamy dla pokolenia ojców państwa młodych, które zasiada wokół starszych na dywanach. Najmłodsi, w tym ja, załapują się na trzy ostatnie talerze, ulokowane na obrzeżach. Dzieci na razie nie jedzą wcale, zamiast tego roznoszą ucztującym zagotowaną na ognisku herbatę z mlekiem. Spostrzegłszy już wcześniej moje reporterskie zapędy Abdul Aziz ostrzega mnie, że robienie zdjęć i filmów podczas posiłku, zwłaszcza starszym, jest źle widziane. A szkoda.

Po kolacji niektórzy udają się do swoich przybytków na spoczynek, pozostawiając po sobie puste miejsca, które w mig zajmują młodsi, a struktura pokoleniowa ulega wymieszaniu. Teraz wszyscy siedzimy już razem. Co jakiś czas ktoś postanawia opuścić namiot i pod niebem tak rozgwieżdżonym, jakiego nigdy wcześniej ani później nie widziałem, z wolna spaceruje przez pustynię w kierunku własnego namiotu do spania. Pozostali rozmawiają jeszcze godzinami, zaś dzieciaki nie przestają roznosić szklaneczek z herbatą oraz znakomitych pistacji.
– Teraz jesteś Beduinem – uśmiecha się do mnie brat Abdula Aziza, a mnie rozpiera duma.

Namiot Wadi Rum
Powoli wyludniający się po uczcie namiot

Dodaj komentarz