– Co w tym niby trudnego? – zastanawiam się obładowany bagażami niczym wielbłąd, stojąc na środku uliczki Hávallagata w centrum Reykjavíku, z łbem zadartym ku niebu.
Nie minęła godzina, od kiedy mój samolot szczęśliwie dofrunął na lotnisko międzynarodowe w Keflavíku. Ledwie tyle czasu wystarczyło, abym jeszcze czekając pod domem przyjaciela, aż ten wróci z pracy, wypatrzył za rogiem budynku tajemniczą jasnozieloną łunę. Przeszedłszy kilka metrów pod nieosłonięty budynkami nieboskłon, pierwszy raz w życiu mam okazję przywitać się z jaskrawym, zaskakująco dynamicznie wijącym się warkoczem wyraźnie zielonego światła, przecinającego jeden z niewielu niezachmurzonych fragmentów nocnego nieba.
Skoro wystarczyło przylecieć i wyjrzeć za róg, aby w samym centrum miasta, do tego podczas przelotnej mżawki, bez żadnego trudu obejrzeć sobie świetlistą niczym blask okolicznych latarni zorzę polarną – wychodzi na to, iż cała heca musi być tak powszechna, że aż pospolita.
– Pewnie tutaj co noc ze trzy zorze – myślę sobie, nie zaprzątając sobie specjalnie głowy dobiegającym końca zjawiskiem.
Po kilku tygodniach bezskutecznego wypatrywania kolejnej zorzy przy każdej możliwej okazji, natura uświadamia mi, jak dzikim fartem obdarzyła mnie tej pierwszej nocy. Czego siły przyrody postanowiły mi poskąpić, zamierzam odebrać sobie sam. Znalazłszy ogłoszenie o naborze i szkoleniach łowców zórz, bez wahania postanawiam się zgłosić. Rozmowa przebiega na tyle rzeczowo, że jeszcze tego samego dnia zostaję zaproszony na wyprawę w roli gościa.
Tej nocy moim nauczycielem ma być Andy – sprawiający niezwykle serdeczne wrażenie, doświadczony profesor astronomii z Cambridge. Wyruszając punkt dwudziesta pierwsza z półwyspu Grandi nie robię sobie wielkich nadziei – deszcz leje w najlepsze, prognozy pogody (zarówno ziemskiej, jak i kosmicznej) na spaceweatherlive.com oraz vedur.is także pozwalają dość skutecznie wyzbyć się złudzeń odnośnie powodzenia misji. Spoko, zawsze to się chociaż przejadę.
Po godzinie przeprawy krętymi, wiejskimi dróżkami w kierunku miasteczka Þorlákshöfn, zatrzymujemy się na postój. Wychodzę na papierosa, kuląc się przed zamiecią. Trzeba bowiem wspomnieć, iż wbrew powszechnemu mniemaniu, Islandia wcale nie jest krajem zimniejszym od Polski. Zamiast temperatury, największym problemem islandzkiej aury pozostaje porywisty wiatr, szalejący niemal bez przerwy na bezkresnych, pustych połaciach wulkanicznych rozlewisk. Niezwykle częste, gwałtowne i nieprzewidywalne opady wszystkiego, co może z nieba padać, również nie należą do najprzyjemniejszych. Wichura zamienia mojego papierosa w bryzgający we wszelkich kierunkach snop iskier, zaś szczelna powłoka chmur nie przepuszcza światła choćby jednej gwiazdki.
– Spokojnie, wczoraj szukaliśmy do północy – zaskakująco pewny swego Andy zwraca się do towarzystwa, ustawiając aparat na statywie.
Naświetlane przez kilka sekund zdjęcie ukazuje niewielki skrawek czystego nieba, wystający spod masy chmur tuż nad północnym widnokręgiem. Odbijamy na Hveragerði!
Przebijając się przez całkowity mrok, spowijający dróżkę numer 38, dostrzegamy pierwsze nieśmiałe przebłyski gwiazd Wielkiej Niedźwiedzicy. Wkrótce obłoki rozstępują się na tyle, aby promienie księżycowego światła rozjaśniły pożółkłe pola traw otaczających szosę.
– Tam będzie zorza! – oznajmia Andy, wytrwale cykający kolejne zdjęcia co kilkaset metrów.
Na jednym z nich dostrzegł plamkę zielonej poświaty. Skręcamy w jedną z bezimiennych, gruntowych ścieżek donikąd, jakich pełno na całej Islandii. Faktycznie, coś dziwnego zaczyna tworzyć się nad horyzontem.
Przejechawszy jeszcze kilkaset metrów zatrzymujemy się, a wszyscy wytaczają się na powietrze. Nawet wiatr nie jest już tak nieznośny. Anglik ustawia swój droższy niż nerka aparat w gotowości, zabawiając towarzystwo dokładnie tymi samymi historyjkami o gwiazdozbiorach, które setki razy wysłuchał każdy, komu przez lata przyszło spacerować lub pić ze mną pod rozgwieżdżonym niebem. Ha – wychodzi na to, że nie jestem taki głupi! A każdy astronom na świecie lubi się popisywać, bez względu na doświadczenie oraz narodowość.
Tymczasem natura najwidoczniej nie chcąc, aby ktoś skradł jej show, rozkręca własny popis z minuty na minutę. Snopy zielonego światła wystrzeliwują w górę jeden po drugim, następnie rozlewając się po niebie i łącząc w jednorodną rzekę jasnozielonego mleka. Teraz już całe towarzystwo w milczeniu wlepia oczy w nieboskłon, a profesor strzela zdjęcie za zdjęciem, będąc najwidoczniej w swoim żywiole.
Nie mija kwadrans lub dwa, gdy przedstawienie zdaje się być bliżej niż dalej końca. Smuga rozświetlonej wiatrem słonecznym atmosfery rozwiązuje się, dzieląc powoli na strzępki, zwiastujące jej wygasanie. Wracamy na pokład i zaczynamy przebijać się wioskowymi dróżkami do legendarnej islandzkiej „Ring Road” – krajowej jedynki. Gdzieniegdzie urządzamy jeszcze chwilowe postoje, aby zainteresowani mogli uwiecznić swe podobizny na tle resztek zjawiska.
Dotarłszy do Reykjavíku postanawiam wysiąść przy Harpie, coby nie fatygować całej załogi na Grandi specjalnie dla mnie. Tutaj znów wichura urywa głowę. Jest już po pierwszej. O dziwo Andy’emu, korzystając z okazji, udaje się uchwycić jeszcze ostatnie strzępy dzisiejszej zorzy nad odchodzącą od Harpy wzdłuż wybrzeża Atlantyku ulicą Sæbraut. Łuna miejskich latarni nie pozwala jednak nacieszyć nimi po raz ostatni gołego oka.
Autorem zdjęć jest Andy Green (www.stardome-planetarium.com)