Granica, której nie ma na mapie (odc. 5 z Bałkanów)

Kosowo i Serbia

Autobus ze Skopje wysadza mnie na wielkim, rozpalonym słońcem, asfaltowym placu na obrzeżach Prisztiny – stolicy samozwańczej Republiki Kosowa, która oderwała się jednostronnie od Serbii w 2008 roku. Wokół nędza – szare bloki, szerokie arterie, śmieci na poboczach i watahy drobnych brudasków-naciągaczy. Nie mam żadnego pomysłu, co tu robić, poza po prostu chłonięciem atmosfery miejsca. A atmosfera owa nie znajduje w mej głowie porównania do niczego innego. Połączenie albańskiej, muzułmańskiej dziczy, jugosłowiańskiej, monumentalnej architektury, komunistycznych blokowisk, powojennego uczucia niepokoju oraz śródziemnomorskiego, słonecznego klimatu. Wszystkie te elementy, rzucone razem na ten niewielki kawałek ziemi, sprawiają wrażenie jakiegoś zmyślonego świata ze społeczno-politycznej, surrealistycznej powieści.

Idę zatem przed siebie, podziwiając ten przedziwny wykwit historii, którego idealne podsumowanie odnajduję w postaci pomnika Billa Clintona, z babami suszącymi gacie na balkonach bloku w tle. Ponoć sam upamiętniony, wielki orędownik niepodległości Kosowa, osobiście pofatygował się na odsłonięcia swojego pomnika. Osiedlowe baby, na co dzień obserwujące sąsiadów wracających z warzywniaka, musiały mieć niezłe przedstawienie.

Bill Clinton w Prisztinie
Pomnik Billa Clintona na rozpadającym się blokowisku

Nie bez trudu odnajduję zakamuflowane wejście do hostelu, zostawiam rzeczy i idę na spacer do centrum. Centrum tym odróżnia się od „niecentrum”, iż zabudowa jest nieco bardziej zwarta, częściej od rozsypujących się bloków napotkać można minarety, zaś wąskie ulice przypominają bardziej tureckie bazary, niż socrealistyczne arterie. Najbardziej centralnym z centralnych punktów miasta zdaje się być okolica starej hali sportowej. Pod paskudną, zrujnowaną halą rozciąga się porośnięty mchem, rozjebany plac. Jeszcze niżej mamy umazany sprejem pomnik niepodległości „NewBorn”, drogą hipsterską kawiarnię oraz odchodzące naokoło, mniej lub bardziej zadbane aleje spacerowe. W zasięgu wzroku nie braknie również meczetów i jugolskich blokowisk. Ot, streszczenie Prisztiny.

Pomnik Prisztina
Pomnik niepodległości Kosowa, po upgrade’ie na 10 rocznicę uzyskania tejże

Odkrywając sobie niespiesznie przyległe zaułki, postanawiam zajść do grillbudy, celem uzupełnienia zapasu kalorii. Jak już zdążyłem ustalić, wypłata gotówki w bankomacie wiąże się tu z nieprzyzwoicie wysoką prowizją. Zatem pomimo iż posiadam kartę walutową w euro, a walutą obowiązującą w Kosowie jest właśnie euro, nadal wypłacanie hajsu nijak mi się nie kalkuluje. W związku z tym postanawiam płacić kartą gdzie się da, a gdzie się nie da – resztkami gotówki z Czarnogóry. Posiadam ich całe trzy euro. W grillbudzie, akurat kartą płacić się nie da…
– Dzień dobry. Nie interesuje mnie cennik, mam trzy euro i proszę dać mi tyle żarcia, ile należy mi się za trzy euro – witam się z właścicielem knajpy.
– Dobra, coś wymyślimy – uśmiecha się i przyjmuje monety.
No i wymyślił, a jego pomyślunek całkiem przypada mi do gustu.

Grill Prisztina
Taki tam wymysł za trzy euro. Nieopisanie smaczny

Wtem do sąsiedniego stolika przysiada się gromadka pijanych chłopów, obwieszonych od stóp do głów szalikami w narodowych barwach. Już kilku takich widziałem wcześniej na mieście. Znak niechybny, iż gdzieś w pobliżu będzie odbywał się mecz. Okoliczność ta podsuwa mi interesujący plan na spędzenie wieczoru. Dawno nie byłem na meczu. Tym bardziej na tak egzotycznym.

„Ultras” Kosowo

Zapadający zmrok pomaga mi w błyskawicznym ustaleniu dzisiejszej destynacji. Charakterystyczna łuna jupiterów, rozjarzonych po zachodzie słońca, z daleka wskazuje położenie stadionu. Stadion ów okazuje się usytuowany tuż za obskurną halą, wokół której już dziś spacerowałem. Jakkolwiek obojętny byłby mi wynik zaplanowanej na wieczór kopaniny, tak klimat rozświetlonego wysokimi jupiterami stadionu, tłumów nadciągających przez miasto z każdej strony i długich kolejek u wejść przez zadrutowane bramy, zawsze i wszędzie ma w sobie coś elektryzującego. Pewną niedogodnością postrzegać można jedynie fakt, iż bilety skończyły się na wiele dni wcześniej, a kasy zaryglowane na cztery spusty.

Posiadając skądinąd pewne doświadczenie okołostadionowe, szybko lokalizuję niewielkie centra handlu kieszeniowego w ciemnych uliczkach, gdzie bilety nabyć można mniej oficjalną drogą. Na szczęście ustawa o bezpieczeństwie imprez masowych do tego typu krajów jeszcze nie dotarła. Gorzej, że konikom bilety także się kończą, toteż ceny zaczynają dyktować z dupy. Czterdzieści, pięćdziesiąt euro… No, jeszcze mnie nie pojebało. Gdy któryś wychyla się z cennikiem opiewającym na dwadzieścia, zostaje opadnięty przez tłum złaknionych kibiców, którzy rozdzierają bilety między sobą w trzy sekundy – jak gdyby wyciągnął szynkę na targu w Etiopii.

Na jednym z tego typu pobojowisk poznaję pana Besina, który zdaje się być życzliwym człowiekiem. Besin potwierdza moje przypuszczenia, prowadząc mnie do swojego ogarniętego konika, od którego dostał właśnie sprawdzone info telefoniczne. Idziemy we dwóch do umówionego przejścia podziemnego, gdzie zaznajomiony konik opycha mi bilet po dychu euro (właściwie to wydaję 15 euro, doliczając prowizję z bankomatu…). Cena akceptowalna, zatem do bram.

– Co to właściwie za mecz? – przypominam sobie o doprecyzowaniu całego przedsięwzięcia, stojąc już z biletem w kolejce.
– Kosowo z Wyspami Owczymi, Liga Narodów – odpowiada Besin, odrobinę zaskoczony moją niewiedzą.
OK, niech sobie będzie Liga Narodów.

Styl areny – lata dziewięćdziesiąte. Wały ziemne, z drobnym udogodnieniem w postaci murowanych kibli pod trybuną, kilometr do boiska, kolce na ogrodzeniu i te sprawy. Konstrukcja trochę jak na Ruchu – niskie trybuny na łukach i prostej plus jedna wysoka, zadaszona, niepasująca nijak do reszty.

– Widzę, że cały kraj przeżywa mecz – zagaduję do Besina, rozglądając się po nabitym do ostatniego miejsca stadionie.
– Nie cały. Widzisz młyn? – chłop pokazuje mi przeciwny łuk.
– No, widzę.
– Mają flagi łączone kosowskie z albańskimi. Jest u nas też grupa, która nie uznaje tej drużyny i wspiera wyłącznie narodową albańską. Kroją sobie flagi nawzajem – opowiada mi Besin.
A to ciekawostka kibicowsko-polityczna. Podziały na Bałkanach są bardziej pojebane, niż wskazywałaby na to mapa.

Opowiadania Besina przerywa dziewiąta minuta, na którą zaplanowana została oprawa. Na młyn wjeżdża sektorówka z czyjąś podobizną i transparent „OUR HERO”, cały stadion podnosi kartoniadę z numerkami „9” na karteczkach.
– To Fadil Vokrri, legenda naszej piłki. Zmarł w tym roku – informuje mnie Besin.
Kosowski bohater okazuje się być odpowiednikiem naszego Zibiego Bońka, tylko z akcentem politycznym. Najlepszy piłkarz w historii kraju, później pierwszy prezes narodowej federacji piłkarskiej po uzyskaniu niepodległości. Notabene stadion, na którym się znajdujemy, nosi właśnie jego imię. Przez całą karierę rozgrywał mecze z dziewiątką na plecach, stąd symbolika całego przedstawienia. Sama oprawa? Bida z nędzą, choć u lokalsów wzbudza niekrytą dumę i podziw.

Mecz Kosowo
Dziewiąta minuta meczu Kosowo – Wyspy Owcze

Kosowo minimalnym nakładem sił wygrywa kopaninę dwa do zera i tłum zbiera się do wyjścia. Ja zaś, pomny dantejskich scen przed meczem, spodziewam się dzikiej fiesty na okolicznych deptakach, wypełnionych knajpami. Ku mojemu zaskoczeniu nic takiego nie ma miejsca, a wszyscy rozchodzą się grzecznie do domów. Eee, chuj w takich kibiców.

Kolejnego dnia planuję już opuścić Kosowo. Realizację planu opóźnia mi bezskuteczne poszukiwanie sklepu z soczewkami przez pół dnia. Trudno, łapię busik za kilka groszy do Mitrowicy i w drogę.

Granica w głowach, a nie na mapach

Wysiadam na zaniedbanym, pokrytym kurzem i śmieciami dworcu w południowej części Mitrowicy. Miasteczko z pozoru zdaje się niczym specjalnym nie wyróżniać na tle innych albańskich miejscowości, czy to w Albanii właściwej, czy też w Kosowie. Na każdym rogu albańsko-kosowskie flagi, językiem obowiązującym na wszystkich szyldach jest albański, zaś przechodnie to wyłącznie Albańczycy. Taki to obraz Kosowa rysował mi się od samego początku, gdy tylko przekroczyłem granicę z Macedonii.

Mitrowica nie jest jednak zwykłym miastem. Wokół czuć napięcie. Im bliżej mostu na rzece Ibar, tym albańskie symbole narodowe eksponowane są coraz bardziej ostentacyjnie, ludzie obnoszą się coraz widoczniej w albańskich strojach i nakryciach głowy. To na tym moście ledwie 10 lat wcześniej ucichły walki na tle etnicznym i niepodległościowym Kosowa. Zdaję sobie sprawę, przynajmniej pobieżnie, z krwawej historii miasta. Wiem też, iż ludność serbska samozwańczej Republiki zamieszkuje właśnie rejony na północ od Ibaru, pomimo że na żadnej mapie nie przechodzi tędy żadna granica. Granica jednak istnieje. Przekroczywszy ją na moście, nie mogę otrząsnąć się z szoku, jak jest wyraźna. Ledwie co przyszedłem z drugiego brzegu płytkiej rzeczki, a wkraczam do innego świata.

Niewielki potok, do przerzucenia kamieniem. Po jego północnej stronie nie ma już Albańczyków, na ulicach sami Serbowie. Albańskie symbole narodowe zastąpione zostają serbskimi, prezentowanymi z nie mniejszą intensywnością. Wśród budynków nie dostrzeżemy już minaretów, a pozłacane dachy cerkwi. Muzułmańskie targi ustępują miejsca europejskim kawiarenkom. Dwa skonfliktowane światy, przylepione do siebie w jednym, prowincjonalnym miasteczku. Nigdy w życiu nie odczułem takiej przepaści etnicznej i cywilizacyjnej, podszytej wojennym napięciem, ledwie przeszedłszy na drugą stronę granicy. Mimo że zdarzało mi się przekraczać granice na przykład Mołdawii z Naddniestrzem, czy Izraela z Palestyną. A tutaj, teoretycznie, nie ma nawet żadnej granicy!

Most Kosowska Mitrowica
Zamknięty most na rzece Ibar od albańskiej strony

Serbska Mitrowica
Serbska flaga i pomnik poległych w walkach na północnym skraju mostu

Ulice Mitrowicy
Ulice po serbskiej stronie

Graffiti Mitrowica
Widać, u kogo Serbowie szukają poparcia. Swoją drogą ciekawy paradoks – skoro Kosowo jest serbskie, to chyba, analogicznie, Krym jest ukraiński? Czy jednak nie?

Poległa w Mitrowicy
Serbowie z dużym pietyzmem czczą poległych w walkach

Przez Belgrad do domu

Otrząsnąwszy się w miarę możliwości, kontynuuję marsz przez serbską część miasta. Jest już późno, a chcę dziś położyć się spać w Belgradzie. Kieruję zatem kroki na dworzec autobusowy – po tej stronie zadbany i nowoczesny, choć pusty i zbędnie wielki, wybudowany w ramach unijnego przekupstwa narodów uboższych. Do odjazdu mam pół godziny.

Gdy autobus rusza, zostawiam za plecami Mitrowicę. Wciąż jednak towarzyszą mi serbskie flagi, rozwieszone na każdym słupie, nawet wśród pól daleko za miastem. Poszedłbym spać, gdyby nie oficjalna granica Kosowa, ta zaznaczona na mapie, która dopiero przede mną. Przekraczamy ją nadspodziewanie sprawnie i bez żadnych problemów. Ważne, aby nie obnosić się z paszportem, tylko pokazać dowód. Minuta i jazda.

Kolejny dzień spędzam szlajając się po stolicy Serbii. Kilometr po kilometrze, od rana do późnej nocy. Belgrad nie urzeka mnie absolutnie niczym, może poza zachodem słońca na plaży miejskiej Ada Ciganlija i smakiem pljeskawicy, sprzedawanej z ulicznych budek na każdym rogu za półdarmo. W parku przy fortecy Kalemegdan wprawdzie toczy się jakieś tam życie nocne, jednak Serbowie nie wydają się otwarci na integrację z kimkolwiek spoza swoich grupek znajomych. Po całym dniu łażenia nogi prawie wchodzą mi do dupy, wypijam więc piwo i idę spać. Z rana podjeżdżam podmiejskim busem do wjazdu na autostradę A1 i łapię stopa w kierunku Polski.

Zachód słońca Belgrad
Zachód słońca, Ada Ciganlija, Belgrad

Dodaj komentarz