W drugi dzień pobytu w Jerozolimie postanawiam wyprawić się na wycieczkę do Betlejem, do miejsca narodzenia Jezusa. Jako że święta za pasem, zależy mi na zdobyciu sianka, wkładanego starym zwyczajem pod obrus na wigilię. No, a takie sianko z prawdziwego Betlejem, to byłoby nie byle jakie sianko, toteż mam na nie kilka zamówień od znajomych. Niestety na miejscu okazuje się, że w Betlejem mają tyle sianka, co burdeli w Arabii Saudyjskiej, czyli niezbyt wiele.
Jadąc do miejsca znanego od setek lat jak świat długi i szeroki z wyłącznie jednej rzeczy – miejsca narodzin Chrystusa, można by się spodziewać, że Grota Narodzenia (czyli to, co w polskiej tradycji nazywamy „stajenką”), powinna być miejscowym centrum wszechświata, do którego prowadzi każdy drogowskaz na każdym skrzyżowaniu, a życie ludzi koncentruje się wokół niej. Rzeczywistość kształtuje się jednak całkowicie inaczej. Betlejem ma dwa oblicza. Pierwsze poznaję od razu po wysiadce z palestyńskiego autobusu z Jerozolimy (numer 231 z dworca naprzeciwko Bramy Damasceńskiej), który poza tym że do Betlejem, to chuj wie dokąd dokładnie jedzie i gdzie najlepiej wysiąść. Wobec tej niewiadomej przybieram strategię pragmatyczną i leniwą – wysiadam gdy widzę, że jesteśmy w najwyższym dotychczas mijanym punkcie. Teraz gdzie bym nie szedł, to przynajmniej będzie w dół.
Tu wita mnie pierwsze, bardziej prawdziwe oblicze Betlejem – kolorowego, arabskiego, tętniącego życiem i handlem miasteczka. Pokonuję kilka brudnych placów, targów, jem całkiem znośnego kebaba za równowartość siedmiu złotych – życie w miastach palestyńskich jest 3-4 razy tańsze niż w żydowskich i dotyczy to wszystkiego, pomimo tej samej waluty.
Zabłądziwszy po drodze ze dwa razy, docieram do przedsionka drugiego oblicza Betlejem – części pielgrzymkowej dla białych Grażyn i Januszy, którzy przyjechali zorganizowaną wycieczką pozwiedzać Ziemię Świętą. Ulice nagle zaczynają być posprzątane. Handel gaćmi, drobiem, owocami ustępuje miejsca handlowi różańcami i ikonami, prowadzonemu już nie ze śmierdzących straganów, a z klimatyzowanych (czasami) sklepików. Pobocza nie są już zawalone śmieciami i gruzem, a autokarami ruskich i niemieckich wycieczek. Łatwo idzie poznać, że cel coraz bliżej.
Sama Bazylika Narodzenia Pańskiego niespecjalnie rzuca się w oczy – tym bardziej tego dnia, gdy główne wejście do dość topornej konstrukcji budynku zastawione jest rusztowaniami. Szczęśliwie znalazłszy obejście naokoło placu budowy, utykam w 3-godzinnej kolejce ruskiej swołoczy i niemieckich emerytów. Wąskie schodki prowadzące w dół ołtarza Bazyliki do samej Groty Narodzenia stają się areną dantejskich scen, gdzie gromady swołoczy toczą batalię o pierwszeństwo wejścia do Groty, przy akompaniamencie dzikich wrzasków przewodników. Nóż się w kieszeni otwiera, powinni ich wszystkich wyjebać stamtąd na zbity ryj. Będąc samemu jest mi o wiele łatwiej wkręcić się w tę grupę, która schodzi pierwsza. Na miejscu towarzyszą mi sami ruscy, dzięki czemu mam okazję obserwować festiwal pogaństwa i guślarstwa, który turyści odprawiają na miejscu żłobka. Standardem jest całowanie ziemi – to jeszcze idzie zrozumieć. W drugiej kolejności dochodzi głaskanie zaznaczonego w Grocie miejsca rękami i różnymi przedmiotami, które w zamyśle ich właścicieli od teraz mają stać się „święte” i przynosić szczęście. Jedna idiotka przede mną pociera ziemię długopisem. Pewnie teraz lepiej jej pisze…
Po zażyciu co nieco świętości, postanawiam poszlajać się trochę gdzie mnie oczy poniosą. Kupuję parę pamiątek – pocztówki i buteleczkę z kolorowym piaskiem układającym się w podyktowany przeze mnie napis, uległszy sugestii sprzedawcy, że jest ulicznym artystą i tylko on potrafi takie robić. Jak niebawem miało się okazać, jeszcze na tej samej ulicy przynajmniej pięciu podobnych artystów potrafi dokładnie to samo, no ale buteleczka całkiem spoko. Spaceruję jeszcze po kilku targach, robię zakupy spożywcze, póki mam okazję płacić w palestyńskich cenach i ogarniam, że przejebałem tu o jakieś 2 godziny za dużo, względem pierwotnych planów, zakładających zachód słońca na Wzgórzu Oliwnym. Pędzę zatem na autobus, łapiąc go ku mej radości na biegu podczas odjazdu. Radość nie trwa długo, bo autobus psuje się po kilkuset metrach, w związku z czym zachód słońca oglądam z perspektywy pobocza.
Na koniec dnia, po kolacji, nie chcąc dać za wygraną zmuszam się jednak do wejścia na Wzgórze Oliwne, pomimo kompletnych ciemności. Tam zastaje mnie coś, czego całkowicie nie zakładały moje wyobrażenia o tym miejscu, ale o tym więcej już w filmikach.