Wietnam mnie zmęczył. A może to sam się zmęczyłem trybem życia. Nieważne, niech pójdzie na Wietnam. W Sajgonie nie chce mi się już myśleć. Mam wyjebane jak i kiedy się stamtąd wydostaniemy, może być już nawet nudny turystyczny autokar. Na szczęście obowiązki myśliciela przejmuje Paulina.
Kiedy ja biegam po mieście w poszukiwaniu nowego telefonu, na miejsce mojej śp. Xperii skradzionej w Hanoi, dziewczę przeczesuje internety, znajdując przepis na przejazd busem, z którego trzeba przesiąść się na bus, na prom i bus. Jakoś tak. Wtedy dojeżdża się do Chau Doc, gdziekolwiek i czymkolwiek jest Chau Doc. Zaś z Chau Doc ponoć kursują łódki, które płyną do Kambodży. Gdzieś tam nawet po drodze można ogarnąć wizy i takie tam. To wszystko jest „ponoć”. Gdzieś tam, jakoś tam, być może. Po drodze około tysiąc rzeczy może pójść nie tak, powodując nasze utknięcie w dżungli na końcu świata. Brzmi jak plan na genialną przygodę!
– No i super, to jedźmy tak! – kwituję zreferowane mi przez Paulinę pomysły.
Za kwadrans, objuczeni plecakami, opuszczamy sajgoński hostel i zabieramy się do wcielenia planu w życie.
Po milionie przesiadek, jeździe we trójkę z plecakami i starą babą na jednym skuterze, następnie na rybackich, rozkładanych krzesełkach w 16-osobowym busie wiozącym około czterdziestu Wietnamczyków, przeprawie w burzy przez rwącą rzekę promem rodem z horrorów, na którym robimy za atrakcję dla okaleczonych wojną i chorobami wietnamskich wieśniaków, docieramy nocą do Chau Doc. Chau Doc okazuje się zapomnianą przez świat wioską w środku dżungli na granicy Wietnamu z Kambodżą. Wioską, która, pomimo że planowana jedynie jako jedna ze stacji przesiadkowych, staje się naszym domem na dwa dni i dwie noce.
Tyle zajmuje nam zorganizowanie transportu na kambodżańską stronę granicy, której nie przecina w tym regionie żadna droga lądowa – jedynym sposobem pozostaje przeprawa rzeczna. W międzyczasie zdążamy załapać się na kolację w restauracji zintegrowanej z przydrożnym burdelem, spacer po nocnym targu, na którym wszyscy „kupcy” ubrani są na czarno, a wszystkie transakcje przebiegają między kieszeniami płaszczy, towarzystwo kilku miejscowych stalkerów, którzy chodzą za nami krok w krok, własnoręczne usuwanie mrowiska z wnętrza hostelowego łóżka oraz imprezę z karaoke, po której idziemy spać o drugiej, mimo że o piątej umówieni jesteśmy na dalszy transport.
Po nieco ponad dwóch godzinkach snu zrywamy się na równe nogi, będąc w środku fazy REM, a w moim przypadku także fazy KAC. Na podjeździe czeka już chłop z rykszą, która ma dowieźć nas do portu. Ryksza składa się ze starego roweru z uczepioną na stelażu za siodełkiem zardzewiałą blachą, służącą za miejsce pasażerskie dla chętnych na poczucie się przez chwilę niczym worek ziemniaków. W tym wypadku – dla nas…
Wkrótce dojeżdżamy do portu. Czym prędzej zeskakuję z jeżdżącego zlepka złomu. Zabieramy plecaki i w drogę, może uda się uniknąć tego, co podświadomie od początku przeczuwamy… Albo i się nie uda. Oczywiście nawet na ostatniej prostej w tym kraju, wietnamskie kurewstwo musi nas dosięgnąć. Rykszarz łapie nas za ramię i woła o napiwek, tonem nie znoszącym sprzeciwu. To chyba tym razem będzie musiał go jednak znieść, bo nam ani w głowie dać mu złamanego grosza. Nie po to płacimy worek dolarów za przejazd na jakiejś blasze do pieczenia ciastek, żeby jeszcze chujowi do kieszeni dorzucać. Nieustające nawoływania i pogróżki za nami kwitujemy wzruszeniem ramion, zmierzając prosto do biletowej babeczki, która zbiera opłaty od podróżnych zapisanych na łódź. Wręczamy jej odliczoną kwotę 40 dolarów, odhaczając się na liście. Chybotliwym mostkiem gramolimy się na pokład, gdy biletowa kobieta woła nas z powrotem, twierdząc uparcie, że brakuje dziesięciu dolarów. Co, kurwa? Jesteśmy na tyle zaspani i zmarnowani, że sami nie umiemy ocenić, czy faktycznie się pomyliliśmy, czy chce nas oszukać. Na wszelki wypadek szukamy, ile zostało nam w kieszeni. Nie ma opcji. Jak dorzucimy jeszcze dychę, to nie wystarczy nam na wizy, a dalej wiadomo – łowienie ryb, krzesiwo i reszta życia na ziemi niczyjej. Na szczęście kobieta nie zdążyła schować zwitka pieniędzy od nas w sakiewce, z której już za skarby świata nie doszlibyśmy, które dolary były od nas. Pod wpływem sugestii zaczyna przeliczać jeszcze raz. Dwie „dziesiątki” zlepiły się tak, że z pozoru wyglądały na jedną. Uff… Czyli wydostaniemy się z tego skurwiałego kraju.
Zajmujemy miejsca na zadaszonym pokładzie chybotliwej, wąskiej łódki, wszedłszy bardzo niepewnym pomostkiem przez dziób. Po zajęciu foteli niczym z samolotu Ryanair przez wszystkich pasażerów, kapitan jednym przekręceniem kluczyka w stacyjce uświadamia nam, z czym przyjdzie nam się mierzyć przez najbliższe kilka godzin. Huk silnika jest tak ogłuszający, że krzycząc sobie do ucha z odległości pięciu centymetrów i tak się nie słyszymy, a szyby wpadają w taki rezonans, że odliczamy czas do momentu, aż obsypie nas lawina pokruszonego szkła. Odbijamy od brzegu w mętne wody bezimiennego dopływu Mekongu. Łódka pod kambodżańską banderą po kilku minutach zapierdalania z prędkością miliona węzłów i tylu samo decybeli z silnika wypływa na główną arterię komunikacyjną tego pozbawionego asfaltu skrawka świata – ósmą najdłuższą rzekę świata, Mekong. Ruch rzeczny kwitnie w najlepsze – przybrzeżne domki zbudowane z blachy, gówna i bambusa tętnią życiem, ubodzy rybacy wypłynęli na połów na swoich prymitywnych dłubankach, gdzieniegdzie mija się większą łódkę – czy to towarową, czy wycieczkową dla zamożnych turystów, którzy boją się posmakować lokalnego transportu publicznego. Jesteśmy u progu nowego, nieznanego świata, z którym wiązaliśmy największe pokłady niepewności i adrenaliny – Królestwa Kambodży, zwanego „kawałkiem Afryki w Azji”. Jak w tym skończonym chlewie może wyglądać przejście graniczne? Łódka zwalnia, z mózgu na chwilę schodzi opuchlizna wywołana hukiem silnika. Dopływamy do… czegoś.
Domek po wietnamskiej stronie granicy Rybacy zarzucają sieci na Mekongu
Nie bardzo mamy jak wyjrzeć, ponieważ owe „coś” wyrasta z rzeki na wprost, a kąt widzenia z naszego okienka jest dość ograniczony i tylko na boki. Dostrzegamy dopiero, gdy ledwie pływający rupieć dobija do wystającego z brunatnobrązowej wody na palach, drewnianego domku. Silnik gaśnie na dobre, a załoga spieszy na dziób wystawiać prowizoryczny mostek. Mhm, czyli pewno granica.
Rudera, którą w Unii Europejskiej zamknięto by w trzy godziny z racji ryzyka zawalenia, tutaj robi za lokalne przejście graniczne pomiędzy krajami wielkości Niemiec i Polski, pod względem zsumowanej liczby ludności. Wyłazimy na spróchniały taras chatki na palach. Witamy na międzypaństwowej rzecznej przeprawie w Song Tien.
***
Trzecia fajka na tarasie idzie w ruch, słońce przygrzewa, wydłużając i tak rozwleczoną każdą minutę ze spędzonych już tutaj dobrych kilkudziesięciu. Paszportów oddanych załodze po zejściu z mostka jak nie było, tak nie ma. Głód i upał doskwiera tak, że najchętniej wykąpałbym się w mętnej wodzie opływającej posterunek kontrolny, choć wiem, że złapałbym w niej zapewne około tysiąca chorób nieznanych dotąd medycynie.
– Masz jeszcze jakieś dongi do wydania? – pytam Pauliny, gdy uświadamiam sobie, że w środku budy ulokowany jest niewielki sklepik, a nam chyba została jakaś reszta z ostatnich zakupów w rejonie Chau Doc.
– Poczekaj – zaczyna grzebać w portfelu, wyciągając ostatnie trzy tysiące dongów.
– Chcesz coś ze sklepu? – pytam, pełen nadziei, że jednak nie.
– Hmm… Nieee – odpowiada po momencie zawahania.
Och, chyba przyjdzie mi wydać resztki na swoje zachcianki. Zachcianki te nie mogą być specjalnie wysublimowane, biorąc pod uwagę kwotę do dyspozycji. Coś się wymyśli. Na przykrytej zielonym, stołówkowym obrusem szkolnej ławeczce wyłożone leży kilka rozpływających się od gorąca batoników, szlugi, jakieś wygotowane na zupę picie w puszkach. Moją uwagę przykuwa truskawkowe Oreo, nigdy nie jadłem truskawkowego Oreo. Koszt: 2,7 tysiąca dongów. Jak znalazł. Stosunek ceny do jakości najlepszy ze wszystkich pięciu na krzyż oferowanych wyrobów. Biorę.
Podczas konsumpcji trzeciego z gorących jakby po wyjęciu z mikrofalówki ciastek na tarasie, „stewardessa” z łódki przynosi pęk paszportów do rozdania. Wyjeżdżamy z Wietnamu.
***
Załadowawszy się z powrotem na niewygodne miejsca na rozgrzanym do czerwoności pokładzie – ostatecznie łódka stała bez ruchu dobrą godzinę na tej patelni – ruszamy w dalszą drogę. Niespecjalnie daleką drogę. Po stu metrach w towarzystwie przeraźliwego huku podbijamy do nabrzeża. Już nie budy na środku rzeki, tylko normalnego, utwardzonego kawałka portu. Wyłazimy na brzeg. To posterunek kambodżański. Co by nie powiedzieć o otaczającym chlewie, to akurat w tym miejscu, gdyby nie uwarunkowania polityczno-prawne, z chęcią mógłbym spędzić czas przy piwku. Po zejściu z łodzi na niewielki bulwar, wzniesieniem wchodzimy na teren posterunku. Równo przystrzyżone, idealnie zielone trawniki. Kawałeczek prowizorycznego parku, z miniaturowymi drzewkami i klimatyczną kapliczką z pozłacanym Buddą w środku. W cieniu drzew nawet upał wydaje się być bardziej znośny. Pomiędzy roślinnością biegają sobie luzem kury, kotki, pieski. Normalnie idylla.
Buddyjska kapliczka w ogrodzie kambodżańskiego posterunku
Ustawiamy się w kolejce do okienka, gdzie wydają wizy. Oddajemy paszporty za parą Australijczyków, gdy Paulinę ponosi wena fotograficzna. Odpalam papierosa w pełniącej rolę poczekalni altance na brzegu rzeki, a ta idzie w pizdu z aparatem. Najpierw cyka fotki naszej łodzi z powiewającą na tle Mekongu kambodżańską banderą, później pozłacanemu Buddzie, następnie kolorowym kurkom wypasającym się na zielonej trawce. Idzie dalej. Przekracza otwartą, ozdobną bramę w płocie posterunku, prowadzącą na ulicę do pobliskiej wioski. Ej, kurwa, moment! Gaszę szluga i biegnę za nią.
– Chyba fantazja cię trochę poniosła! Chodź tu – krzyczę, stojąc tuż za bramą.
Ciągle nie mamy wbitej wizy do Kambodży, a nasze paszporty zalegają w budce strażnika. Pomimo sielskiego i relaksującego klimatu okolicy, to co właśnie robimy, jakby nie było jest nielegalnym przekroczeniem granicy najbiedniejszego i najbardziej patologicznego kraju Azji.
– Oj tam, wymyślasz, nikt nie patrzy – odpowiada Paulina, wracając niespiesznym krokiem na teren, na którego pobycie nie grozi nam już chuj wie ile więzienia.
No fakt, dobra akcja, przyznaję 🙂 Wracamy spacerkiem do okienka, gdzie czekają już nasze paszporty z wbitymi wizami. Po zapakowaniu tyłków na niewygodne foteliki ogarnia mnie taka błogość, że nawet nieludzki ryk silnika nie przeszkodzi mi w chwili drzemki. Udało się. Ostatni z krajów na naszej trasie otworzył przed nami swe śmierdzące, otoczone przybrzeżnymi barakami wrota, z których widokiem za oknem usypiam, by obudzić się dopiero w Phnom Penh.
Pierwszy kontakt z Kambodżą
Fragment pochodzi ze zbioru wspominek z podróży po Azji Południowo-Wschodniej w 2016 roku.