Albanian dream (odc. 3 z Bałkanów)

Moja albańska rodzina

Zażenowany żałością pseudoimprezy, zorganizowanej przez nudnych jak psia dupa backpackerów w hostelu w Durres, postanawiam prawdziwą imprezę zorganizować sobie sam. Ostatecznie nie po to przytargałem się do Albanii, żeby słuchać przy sałatce, jak jakiś gamoń gra na gitarze. Wiedziony ową ideą, opuszczam hostel i kieruję się dokądkolwiek, aby jak najdalej od pełnego turystów wybrzeża.

Wedle mapy, najszybszym i najprostszym sposobem wydostania się z Durres wgłąb lądu jawi się krajowa „dwójka” w stronę Tirany. Coś mi jednak podpowiada, iż jeśli postanowiłem szukać przygód, to dwupasmowa ekspresówka prosto do stolicy nie jest ku temu najlepszą lokalizacją. Obczajam krętą, wiejską drogę, również prowadzącą do Tirany, jednak poprowadzoną przez znacznie ciekawsze rejony. Łapię za kilka groszy miejski autobusik wzdłuż wybrzeża, aby wydostać się z centrum. Po czterdziestu minutach jazdy nabitym jak słoik śledzi autobusem wyjeżdżam poza Durres i świat staje przede mną otworem.

Błąkam się jakąś godzinkę w okolicach Golem, jednak nie znajduję tam żadnego punktu zaczepienia. Wobec tego kieruję kroki w stronę dróżki wylotowej na wieś. Dwoma krótkimi stopami dojeżdżam do punktu, gdzie gładka droga zamienia się w jedną wielką dziurę, upstrzoną gdzieniegdzie ostatnimi resztkami asfaltu. Dalej, jak okiem sięgnąć, już tylko pola. Hmm… No, tutaj to już może być pewien problem. Nie bardzo widać jakiekolwiek auto na horyzoncie, a iść też już nie ma dokąd.

Ku mojemu zaskoczeniu, problem rozwiązuje się szybciej, niż się pojawił. Nie dłużej jak po dziesięciu minutach, przejeżdżająca dróżką, samotna ciężarówka, zatrzymuje się jak na zawołanie. I po problemie. Niezwykle uprzejmy kierowca częstuje mnie szlugiem i oferuje podwózkę do jakiejś wsi, skąd za kilka groszy kursuje autobus do Tirany. Zatem w drogę.

Przejażdżka pośród nie mniej folklorystycznych krajobrazów, niż oglądane wczoraj z wybitego okna pociągu, kończy się na zardzewiałym, wiejskim przystanku, nieopodal… willi z ustawionymi na posesji dwoma ferrari. Taki tam, lekki kontrast do mijanych wcześniej powozów, zaprzężonych w osiołki. Swoją drogą ciekawe, po co te ferrari tam dowieźli, kiedy jedyną prowadzącą doń szosą ledwo przejeżdża ciężarówka?

Zgodnie z zapowiedzią kierowcy, po kilku minutach na przystanek podjeżdża rozklekotany busik, dowożący do stolicy za całe 50 leków, czyli około 1,70 zł. W pośpiechu dopalam papierosa, aby zabrać się na pokład, gdy ni z tego, ni z owego, w mojej głowie objawia się myśl. „Pierdolę to”, brzmi myśl. Znowu się usadzę w jakimś hostelu i nic ciekawego z tego nie będzie. Sam jeszcze nie zdaję sobie sprawy, jak genialna jest to myśl. Macham kierowcy busa, żeby jechał sobie w pizdu beze mnie, a ja w spokoju dopalę.

Dostrzegłszy z daleka niewielką kolumnę samochodów, niespiesznie wychodzę na drogę. Kolumnę prowadzi czarny mercedes. Mimo iż planowałem poszwędać się po okolicy jeszcze kilka minut, wiem od razu, że to auto dla mnie. Macham ręką, mercedes się zatrzymuje. O to chodzi.

Po krótkim przedstawieniu się, dwaj jegomoście kontynuują między sobą, najwidoczniej w połowie przerwaną, dyskusję na temat bukmacherki, która w Albanii pozostaje zdecydowanie ulubioną hazardową rozrywką dla większości społeczeństwa. Dobrze się składa, że akurat z miejsca trafia mi się temat do podłapania. Tłumaczę Beniemu i Bertiemu niuanse II ligi polskiej, z którymi chcąc nie chcąc przyszło mi się ostatnio lepiej zapoznać, co moi dobrodzieje postrzegają jako niezwykle wartościową ciekawostkę. Po omówieniu wszystkich zespołów II ligi, analizie przewidywanych wyników Siarki Tarnobrzeg, czy też Ruchu Chorzów, rozmowa schodzi na temat jeszcze bliższy memu sercu. Panowie zapraszają mnie na picie do Tirany.

Nie mając pojęcia, czego się spodziewać, wysiadam z mercedesa, którego Berti właśnie zaparkował w wąskiej uliczce, gdzieś na obrzeżach centrum. Wokół kilka wysokich budynków – niektóre to stare rudery, z oblatującym tynkiem, inne z kolei to nowoczesne, przeszklone rezydencje.
– Oho, czyli chyba szykuje się picie po studencku – zaczynam myśleć, gdy widzę, jak Beni kieruje swe kroki do obskurnego monopola na rogu.
Ku mojemu zaskoczeniu zaopatruje nas w owym przybytku jedynie w papierosy, po czym wszyscy obieramy kurs na szklaną wieżę z zadbanym ogródkiem, przyozdobioną szyldem „ROYAL ***** HOTEL” nad bramą wejściową. Mhm, zaczyna się nieźle.

Zajmujemy miejsca przy jednym ze stolików na powietrzu, gdzie usłużna kelnerka przynosi w mig popielniczkę i karty menu. Całkiem zresztą zbędne, gdyż od początku doskonale wiadomo, na którą pozycję zdecydują się wszyscy biesiadnicy – trzy kieliszki raki, prosimy. I kolejne. A później kolejne. Niesieni entuzjazmem podlewanych obficie alkoholem rozmówek, około dziesiątego kieliszka Albańczycy proponują mi kontynuację integracji w domu Bertiego. Mhm, robi się ciekawie.
– Idziemy, rachunek! – rzuca ktoś do kelnerki.
Z szybkiego oglądu paragonu dowiaduję się, iż ceny w hotelu Royal kształtują się niemal zupełnie identycznie, jak gdziekolwiek indziej w Albanii, z tym że… na końcu są o jedno zero dłuższe. Cóż, nadal nie jest to fortuna. Tym bardziej, iż moje zapędy do płacenia błyskawicznie powstrzymuje Berti, który stanowczo zabrania mi wydać choćby złotówki.

Całkiem solidnie zaprawieni, pakujemy się na zaś na pokład mercedesa i obieramy kurs na dom Bertiego. Przy jednej z kolejnych ulic mijamy ogromny, zdobiony pałac.
– To dom Envera Hodży – uświadamia mnie Beni.
– Jebać komunizm! – ciekawostkę architektoniczną postanawiam potraktować jako przyczynek do debaty politycznej.
– Komunizm jest najlepszy! – Berti ze śmiechem staje do mnie w kontrze.
No, tutaj się raczej nie zgodzimy, acz rozmowa zapowiada się ciekawie. Zresztą już niedługo mam się przekonać, czym ów ustrój tak Bertiego urzekł.

Na podjazd domostwa dojeżdżamy we dwóch, podrzuciwszy Beniego do centrum po drodze.
– O kurwa – kwituję w myślach zastany widok.
Jest grubo.
– To tutaj – Berti wskazuje mi trzypiętrową, luksusową willę, pod którą właśnie parkujemy.
Już po doborze pierwotnego miejsca libacji mogłem się domyślać, iż na biednych nie trafiło. Ale, że aż tak?

– Cześć Janke, chodź do kuchni na kolację! – zabawnie przekręcając moje imię, od progu wita mnie Eda, żona Bertiego, uprzedzona telefonicznie, aby spodziewać się gościa z Polski.
Podziękowawszy za zaproszenie, ruszam na piętro za gospodynią.
– Niedługo wróci nasz syn Ani, macie tutaj z Bertim coś do jedzenia. Siadaj i niczym się nie przejmuj – z matczyną troskliwością kobieta wskazuje mi miejsce przy stole.
Stole, który ledwie dźwiga ciężar talerzy ze wszystkim, co można by sobie wymarzyć do zjedzenia. Ja pierdolę, w mało której knajpie dałoby radę tyle zamówić.
– Nasz drugi syn jest teraz za granicą na studiach, więc mamy wolne piętro. Masz je do dyspozycji – moja nowa, albańska mama zapewnia mi zakwaterowanie, jednocześnie przynosząc do jadalni misy z owocami, popielniczkę, gdybym miał ochotę zajarać sobie do kolacji, oraz kolejną butlę raki.
Albański tata raz dwa zabiera się do rozlewania zawartości butelki, rozpoczynając biesiadę, a mnie aż przytłacza ogrom doświadczanej gościnności.

Albańska domowa kuchnia
Znakomita kuchnia albańskiej mamy

Gdy w akompaniamencie polsko-albańskich rozmówek zawartość butelek zdążyła zniknąć w dość znacznym już stopniu, do domu wraca zapowiedziany wcześniej syn gospodarzy.
– Cześć bracie! Słyszałem, że tata wziął cię na stopa. Idę dzisiaj na miasto, chcesz iść ze mną? – Ani proponuje w jednym z pierwszych zdań.
Mimo całkiem potężnego stężenia etanolu we krwi już na ten moment, nawet przez myśl nie przechodzi mi, aby odmówić. Ale pierw dokończmy, cośmy tu zaczęli. Nieładnie tak wstawać od pełnego wciąż stołu.
– Opowiadał ci już tata o komunizmie? – albański brat z filuternym uśmiechem przepowiada najwidoczniej stały element rozmów z ojcem.
– Coś tam gadaliśmy, ale ja nie lubię komunizmu – odpowiadam.
– Ja też nie lubię. Urodziłem się 20 kwietnia – z mrugnięciem okiem przekazuje mi do zrozumienia, iż reprezentuje przeciwną do ojca stronę politycznej barykady.
W mig łapię zakodowane przesłanie i już obaj wiemy, że poprawności politycznej nie musimy udawać 🙂
– Komunizm? Komunizm jest najlepszy i koniec! – podchwycił wątek albański tata.
– Temu rób zdjęcia, a nie jedzeniu! – kontynuuje, rozkładając przede mną ustawiony na szafce w roli relikwii statut Albańskiej Partii Pracy oraz swoją legitymację partyjną.
– Berti zna statut na pamięć, był ważnym działaczem w czasach Hodży – tłumaczy mi albańska mama.

Statut Albańskiej Partii Pracy
Statut Albańskiej Partii Pracy (Partia e Punës së Shqipërisë)

Legitymacja Albańskiej Partii Pracy
Legitymacja partyjna z 1987 roku

Usiłuję po sobie posprzątać, jednak zostaje mi to kategorycznie zabronione. Mam siedzieć i pić raki, a nie czymkolwiek się przejmować. Zaszokowany nigdy wcześniej nie doświadczoną skalą gościnności, grzecznie stosuję się do zaleceń.

Moja albańska rodzina w komplecie
Moja albańska rodzina w komplecie

Dokończywszy pokarmy płynne i stałe, zbieramy się z bratem na miasto. Spacerujemy krętymi uliczkami śródmieścia, gdzie Ani pokazuje mi ambasadę USA, pod którą toczył nie jeden melanż, a także kilka ciekawostek z pogranicza architektoniczno-społeczno-biznesowego, typu niedokończony stadion narodowy, na którego płycie, w połowie budowy, postanowili wznieść 30-piętrowy budynek, no bo czemu nie. Ważne, żeby się budowało, a nie – żeby było zbudowane. Gdzieniegdzie łapiemy taksy, co by skakać od knajpy do knajpy. Piwkując po drodze przekonuję się, że chyba w każdej z mijanych, ulicznych pijalek Ani posiada znajomych.

Knajpa Tirana
Pierwszy postój na browara

Wożąc się taksami z miejsca na miejsce, docieramy do punktu docelowego na dzisiejszą noc. Otóż najlepszy ziomek Aniego prowadzi własny pub, do którego od początku zmierzaliśmy. Lokal prezentuje się naprawdę godnie. Rozjaśniony przygaszonym, klimatycznym światłem bar ciągnie się dobre kilkanaście metrów. Mimo wielu miejsc dostępnych do spoczynku wewnątrz, Ani przywitawszy się i przedstawiwszy mnie wszystkim obecnym imprezowiczom, bierze po browarze i prowadzi mnie do wyjścia z drugiej strony. W ogrodzie na tyłach knajpy, toczy się najciekawsza część melanżu, na którą nie można wejść ot tak z ulicy.
– Widzisz, mówiłem ci, że dzisiaj poznasz prawdziwy gang z Albanii – uśmiecha się brat, nawiązując do puszczanych przeze mnie wcześniej piosenek Popka.
Istotnie, przy niskim stoliku zasiada cała grupa kolegów Aniego, z właścicielem lokalu na czele.
– To Janek, mój przyjaciel z Polski – przedstawia mnie. – Wiedzieliście, że w Polsce mają zespół, który nazwał się Królami Albanii?
– Serio? Pokaż! – zaciekawieni towarzysze melanżu nadstawiają oczu na mój telefon, gdy już każdy zdążył się przedstawić i mnie przywitać.
Wybieram kilka kawałków, obfitujących w spożycie płynnych i sypkich używek, grę w kasynie i tym podobne uciechy.
– Skąd wy w Polsce wiecie, że my to lubimy?! Bo lubimy! – biesiadnicy nie kryją zadowolenia, iż nad Wisłą ich kraj słynie z dobrej zabawy.
– Bo my w Polsce też lubimy! – dumnie chwytam za butelkę.
Szybko znajdujemy porozumienie.

– Piwo, czy raki? – za każdym razem, kiedy opróżniam trzymane akurat w dłoni szkło do ostatniej kropli, pada sakramentalne pytanie.
– Raki – odpowiadam, a w mgnieniu oka, nawet nie wiadomo skąd, zostaje mi podstawiony pod ryj kolejny kieliszek.
– Piwo, czy raki? – gdy tylko go dopijam.
– Może tym razem piwo.
– Piwo, czy raki? – gdy i z browara pozostaje ledwie resztka piany.
– Piwo, czy raki? – kolejne kilkanaście razów.
– Kurwa, bracie, ja zaraz usnę… – bełkoczę najebany jak pies, przy dwudziestej którejś wielkiej dolewce.
– Aaah… Czyli teraz zaplecze. Nie martw się, na to też mamy sposób – Ani prowadzi mnie na zapowiedziane zaplecze, czyli niewielką izbę na tyłach baru, wyposażoną w stół ujebany mąką, niczym w piekarni.
Faktycznie, jest to jakiś sposób.

Stężenie alkoholu osiąga stany całkowitej sytości. Niesieni inspiracją z piosenki „Wyprawa do kasyna”, postanawiamy takową urządzić i ładujemy się w kilka osób do taksówki. Po dotarciu do hazardowej nory, moi kompani ładują worki hajsu w każdą ze stojących maszyn.
– Wybierz sobie którąś – rzuca Ani.
Biorę jeszcze piwo. Gra idzie chujowo. Jakieś przepychanki dookoła…? Nie wiem co się dzieje. Film mi się urywa.

Melanż Albania
Biesiada na tyłach pubu

Słońce pali mnie w ryj przez otwarte drzwi na taras. Z samego rana o czternastej budzę się w sypialni na przeznaczonym dla mnie trzecim piętrze. Jeszcze mi we łbie wiruje, w dodatku skończyła się woda. Ze zdumieniem odkrywam, iż moje rzeczy, które jebnąłem gdzieś dzień wcześniej, zaraz po przyjeździe z hotelu Royal na kolację, teraz leżą ładnie ułożone przy szafie. Ledwie trzymając się na nogach, schodzę dwa piętra niżej do kuchni po wodę.

Telewizor gra. Hmmm… Dziwne, miało nikogo nie być do popołudnia.
– Dzień dobry – speszona moją obecnością kobieta podrywa się z kuchennego krzesła, w mgnieniu oka wyłączając telewizor z przepraszającą miną.
To pokojówka. Faktycznie, teraz coś mi się kojarzy, że miała przyjść.
– Dzień dobry, spokojnie – odpowiadam, ogarniając wzrokiem kilka półmisków z naszykowanym dla mnie śniadaniem.
Tak spędzać kaca to ja mogę. Zjadam ze smakiem pyszne żarcie, nie ustępujące różnorodnością wczorajszej kolacji. Na stole leżą dwie pełne paczki papierosów, mimo że nikt z domowników, poza mną, nie pali. Mój Boże, jestem w niebie.

Bliżej nieokreślony czas później, moją wegetację na łóżku przerywa głos brata, wchodzącego po schodach. Wychodzę mu na przywitanie.
– Co ty, w pracy byłeś? – pytam, nie wyobrażając sobie tak heroicznego wysiłku.
– Zwolniłem się po dwóch godzinach. Ty pamiętasz, co się odjebało w kasynie? – pyta Ani, a na jego zmęczonej poprzednią nocą twarzy zaczyna malować się cień uśmiechu.
– No właśnie nie! A co?
– Byliśmy wszyscy pijani, darliśmy mordę. Ty próbowałeś robić filmiki, a tam nie można filmować. Trzy razy chcieli nas wyrzucić, a ty powiedziałeś, że nie wyjdziesz, dopóki nie wygrasz miliona albańskich dolarów…
Ciekawa historia, nie powiem. Aż chciałbym lepiej ją pamiętać.
– Ja idę spać. Jak przyjdą rodzice, będzie kolacja – podsumowawszy wyprawę do kasyna, kierujemy się na swoje piętra w kimę.

Nie mogę usnąć. Postanawiam przewietrzyć się, przy okazji pierwszy raz oglądając Tiranę w stanie względnej trzeźwości. A i odkupię sobie od razu soczewki, które tradycyjnie pogubiłem po pijaku. Kiedy wracam ze spaceru, przy stole czekają już państwo gospodarze z kolacją. Nie mniej sytą i smaczną, niżli wczorajsza. Mam okazję wreszcie podziękować za przyjęcie i normalnie porozmawiać, nie bełkocząc przy tym po wypiciu wiadra wódki, jak debil. Mimo iż nadal mój mózg nie pracuje normalnie, rozmowa idzie całkiem sprawnie i sympatycznie.
– Powiedz mi, tak się zastanawiam… W sumie to wczoraj rano jeszcze mnie nie znaliście, dzisiaj zostawiacie mnie samego w swoim domu. Nie boicie się? Przecież macie tu tyle drogich rzeczy – pytam albańską mamę.
– Nieee, nie martw się. Berti zna tu wszystkich… Gdyby ktoś chciał nas oszukać, to nie uciekłby żywy – kobieta odpowiada głosem dobrotliwej cioci, uspokajającej, że pod łóżkiem nie czai się potwór. – Przyniosę ci jeszcze makaronu.

Jak się okazuje, gdy ja spacerowałem, Ani zdążył obudzić się i pojechać na miasto.
– Ani mówił, żebym zamówiła ci taksówkę, to do niego dołączysz – oferuje mi gospodyni, uprzątnąwszy stół po skończonym posiłku.
Szczerze mówiąc, to włosy stają mi dęba na myśl o powtórce. Chuj tam, przecież nie odmówię. Kwadrans później podjeżdża taksówka, za którą, jak za wszystko inne, mam kategorycznie zabronione zapłacić. Zarówno mama pod domem, jak i brat czekający na miejscu docelowym, skutecznie hamują moje wszelkie zapędy w kierunku sięgnięcia po portfel.

Znów widzimy się z całą ekipą na tyłach pubu. Co ciekawe, kończymy melanż bez żadnych ekscesów, a całe spotkanie przebiega zupełnie spokojnie, raczej pod znakiem wspominania przy piwku brawurowej wyprawy do kasyna, niż planowania kolejnych skandalicznych rozrywek. I dobrze, drugiej takiej nocy chyba bym już nie przeżył.

Po śniadaniu trzeciego dnia ruszam w dalszą drogę. Nie to, żeby ktoś mnie wyganiał albo było mi źle. Jeśli miałbym wybrać trzy najlepsze dni ze wszystkich w życiu spędzonych w podróży, to zapewne byłyby to właśnie dni w domu mojej albańskiej rodziny. Ogrom doświadczonej gościnności sprawia, że po prostu nie mogę już przyjmować więcej, gdyż byłoby to nieprzyzwoite. Spełnił się mój Albański Sen, niczego więcej nie mógłbym już sobie wymarzyć. Nigdy nie zapomnę najlepszego przyjęcia, jakie kiedykolwiek mnie spotkało i wiele bym dał, aby kiedyś choć w małym ułamku móc się odwdzięczyć. Cóż, póki co posiadam w zamian tylko pocztówkę z Sandomierza… Dostaję na drogę worek jedzenia, robimy pożegnalne zdjęcie, widoczne w nagłówku niniejszego wpisu i kieruję się do Pogradec, na granicę z Macedonią.

Dodaj komentarz