– Hmmm… w sumie karta pokładowa mogłaby się przydać – wpada mi do głowy błyskotliwa myśl, gdy włóczę się na kacu bez większego celu po parku w Pruszkowie, jakieś cztery godziny przed wylotem z Okęcia.
No dobra, teraz tylko odprawić się na telefonie, znaleźć drukarnię i wrócić po plecak do domu przyjaciół, którzy gościli mnie pod Warszawą przez dwie ostatnie noce.
Wymyśliwszy całą podróż na Bałkany może paręnaście dni wcześniej, bez zawahania kupiłem sobie bilet w jedną stronę do Podgoricy i aż dotąd kompletnie nie czuję klimatu wyprawy ani jakiejkolwiek ekscytacji faktem, iż za parę godzin miałbym znaleźć się w zupełnie innym rejonie Europy bez żadnego planu.
Jakby w domu, a jednak w podróży
Późnym wieczorem wysiadam na rozgrzaną w trakcie dnia płytę prowincjonalnego lotniska w stolicy Czarnogóry. Transportu publicznego tu jeszcze nie wymyślili, przynajmniej nie w godzinach nocnych. Bokiem omijam stado nachalnych taksówkarzy, którzy zdarliby ze mnie więcej niż kosztował ten cały bilet z Warszawy. Do centrum miasta pozostaje jakieś 10 kilometrów, ale w sumie co mam lepszego do roboty niż się przejść.
Gdy pierwsze pół godziny pobytu w nowym kraju upływa mi na przemierzaniu pobocza jakiejś dziurawej szosy, drogę zajeżdża mi taksówkarz, zdążający w stronę miasta.
– Eh… Nawet tutaj będzie mi dupę zawracał – myślę sobie.
– Mówisz po angielsku? – zakrzykuje do mnie zza otwartego okna.
– Noo… Raczej tak, a co?
– Gawarisz pa ruski? – tym razem zapytuje mnie pasażerka z tylnego siedzenia.
– Yyy… Ciut ciut gawarju – odpowiadam, domyślając się już, na czym deal może polegać.
Tym sposobem pierwszy raz w życiu staję się samozwańczym tłumaczem angielsko-rosyjskim, jako zapłatę otrzymując darmową podwózkę w dowolny punkt miasta.
Miasta, które w żaden sposób nie pomaga wczuć się w klimat podróży. Niesłychane, żeby tak interesujący, zróżnicowany kraj jak Czarnogóra, miał za stolicę takie nijakie „coś”, jak Podgorica. Kilka ulic, kilka bloków. Nuda taka, że Tarnobrzeg to przy tym Ibiza. Taksiarz wysadza mnie przy nocnym sklepie nieopodal hostelu – kupić fajki, coś do picia i w kimę. Co więcej uradzę? Jeszcze mam na telefonie odpalone stronki, których nie zdążyłem doczytać u Radka w Pruszkowie, do spania jak znalazł…
Janek – miłośnik zwierząt
Budzę się dość wcześnie, jak na swoje standardy. Przyświeca mi idea. Czym prędzej stąd spierdalać. Półtora godziny później stoję już na wylotówce, po drodze jeszcze zjadłszy całkiem znakomite cevapcici w pobliskiej knajpie i zwiedziwszy wszystkie „atrakcje” Podgoricy – to jest kwadratowy, kamienny słup, wiszący most i tyle.
Wystarcza wydostać się parę kilometrów poza to smutne składowisko betonu, aby Czarnogóra zaprezentowała zupełnie odmienne oblicze. Z szybko złapanym na stopa kierowcą zagłębiamy się krętą, ale bardzo wysokiej jakości szosą między zielone góry, zza których już po pół godziny drogi zaczyna gdzieniegdzie prześwitywać błękit morza.
– Poczekaj, poczekaj… – z filuternym uśmiechem kierowca zwiastuje mi lepsze atrakcje, dostrzegłszy fascynację krajobrazami w moim spojrzeniu.
A słów tych nie rzucił na wiatr. Już wkrótce pasmo gór urywa się i… spada w przepaść na łeb, na szyję. Gigantyczny klif, wysokości może ze dwustu metrów, okala złote, piaszczyste wybrzeże, obmywane przez bajecznego koloru wody zatoki na Adriatyku. Wciśnięte pomiędzy plażą a urwiskiem, urokliwe miasteczko, odcina się czerwienią ceglanych dachów od całej tej feerii odcieni. Zatrzymujemy się na skraju drogi, wijącej się w dół klifu niczym spaghetti.
– To Budva – oznajmia kierowca.
– O kurwa – oznajmiam ja.
Czar Budvy nieco pryska, po zapoznaniu się z miasteczkiem od środka. Miasteczkiem, które okazuje się typowym kurortem dla leżących plackiem na plaży wczasowiczów. Co gorsza, nie bardzo idzie znaleźć sensowną wylotówkę w stronę Kotoru, do którego zamierzam się dziś przedostać. Niewielką zatoczkę tuż przy wyjeździe z miasta olewam, wychodząc z założenia, że gdzieś dalej musi znaleźć się większa i bardziej widoczna. Cóż… Musi albo i nie musi.

W tym przypadku droga stwierdza, iż woli nie ułatwiać mi życia, niniejszym wijąc się serpentynami coraz wyżej na klify, niekiedy niknąc w tunelach, co już w ogóle uniemożliwia jakiekolwiek próby łapania stopa. Jedyny plus przedłużającego się w nieskończoność spaceru to epickie widoki, jakimi okolica raczy mnie od czasu do czasu, gdy tunel z całkiem zamkniętego zmienia się w półotwarty, od strony morza podparty jedynie filarami.
– Kwiiiiiiiiiiiiiii!!! – przeraźliwy, przeszywający ni to wrzask, ni to płacz, czy skowyt, mąci spokojny krajobraz, którym właśnie napawam oczy, mijając jeden z prześwitów w tunelu.
– Co jest, kurwa?! – mózg staje mi dęba, wyrwany nieoczekiwanie z rozmyślań.
Bliżej niezidentyfikowane wycie dochodzi z… filara? Ale jak, filar wyje? Zaniepokojony rozpoczynam poszukiwania źródła dźwięku. Szukam, szukam… No nie ma chuja – wyje filar i kropka. Nic więcej naokoło nie ma.
Ustaliwszy powyższy fakt niezbicie, zabieram się do oględzin wyjącego filaru. Okazuje się, iż filar skonstruowany został w rzeczywistości z dwóch betonowych słupów, oddzielonych nie więcej jak trzycentymetrową przerwą. Z ciekawością zaglądam wewnątrz szpary.
– O ja pierdolę! – widok ujrzany w wąskiej przestrzeni między słupami kompletnie mrozi mi krew.
Aż słabo się robi. Chwila – chyba muszę zajarać i przeanalizować to, co zobaczyłem, jeszcze raz.
Papieros w zaistniałej sytuacji nic nie zmienia. Nadal w szparze widzę te same przerażone oczy. Oczy kota tak zmiażdżonego między potężnymi słupami betonu, że nie mam pojęcia, jakim cudem on w ogóle jeszcze żyje. Jak on tam się w ogóle znalazł? Biedne stworzenie musiało uciekać jakoś górą, spłoszone hukiem silników aut, przejeżdżających przez tunel. Jakimś sposobem wlazł między betonowe bloki, po czym walcząc o wydostanie się z pułapki zsuwał się, klinując coraz głębiej w przerwie filaru aż do postaci makabrycznie sprasowanego kłębu futra z oczami, w jakiej zastałem go przechodząc nieopodal.
Inna geneza zdarzenia nie przychodzi mi do głowy, zresztą to akurat najmniej istotne. Najbardziej zaś – jak go, do kurwy nędzy, wydostać? Pierwsza myśl – wypchnę go kijkiem do selfie, z którego nagrywam filmiki. Chuj w dupę, nie da rady. Kot utknął tak wciśnięty, że dosłownie nie jest w stanie poruszyć łapą. Jedyny ruch, który pozostał mu do wykonania, to mruganie oczami. Przez dobre pół godziny usiłując wypchnąć go kijkiem, uświadamiam sobie beznadzieję sytuacji. Zwierzę ani drgnie o milimetr, zamiast tego wyje z bólu coraz głośniej. Nie ma szans, prędzej połamię mu w ten sposób wszystkie kości. Muszę zajarać i wymyślić nową strategię.
Gdy tylko oddalam się z papierosem na metr, tak że kot traci mnie z zasięgu wzroku, zaczyna donośnie skowyczeć. Kiedy podchodzę w miejsce, w którym mnie widzi, uspokaja się. Powtarzam manewr kilkukrotnie, coby upewnić się, że to nie przypadek. Nie, to nie przypadek. Istotnie wyje za mną, kiedy znikam za rogiem. Gdy zaś zaglądam do szpary, milknie i tylko gapi się na mnie z przerażeniem i nadzieją. Ja pierdolę, przecież go tak nie zostawię na pewną śmierć. Następny zabłąkany wędrowiec będzie przechodził tym zadupiem może za miesiąc, a autem na środku tunelu nikt się nie zatrzyma. O ile nie jestem z tych, którzy płaczą nad losem biednych świnek, przerobionych na bekon, zaś widok rozjechanego psa na poboczu rusza mnie tak, jak gdyby leżała tam zużyta opona, o tyle pierwszy raz jestem w sytuacji, kiedy bezpośrednio od mojego działania zależy żywot jakiegoś stworzenia.
Zebrawszy myśli, opracowuję nowy plan. Potrzebny mi kawałek szmaty. Hmm… Niczego takiego wokół nie widzę, ubrań mi szkoda, ale ręcznik? Chuj, poświęcę ręcznik. Za pomocą kija przeciągam jeden z jego końców przez szparę, tuż poniżej poziomu kota. Wyskakuję na szosę w tunelu, aby ten sam koniec ręcznika przeciągnąć na stronę chodnika, tym razem ponad kotem, tworząc z ręcznika coś na kształt „podkowy”, oplatającej kota z góry i z dołu, której oba końce wystają ze szpary od strony chodnika i można za nie ciągnąć. Ciągnę. Pół godziny. Ani jebanego milimetra.
Póki co walczymy z kotem od godziny i jedyny sukces to minimalne oswobodzenie jednej z przednich łap, dzięki któremu zwierzę może nią w jakimkolwiek zakresie poruszać. Postanawiam wykorzystać powyższą okoliczność, aby ponowić próbę z kijkiem. Tym razem kot jest w stanie zaczepić się pazurami o jego koniec, dzięki czemu udaje mi się przeciągnąć go o jakiś centymetr w stronę wolności. Zostało jeszcze ze 30 centymetrów… Tracimy z kotem nadzieję. W akcie desperacji chwytam ostry kamień i napierdalając o beton, próbuję poszerzyć szparę. Wysiłek z góry skazany na porażkę. Przechodzi mi przez myśl, że nie pozostało mi nic innego, jak czekać aż zdechnie. Odpalam kolejnego szluga, opieram się o słup i nie mam pomysłu, co dalej.
Nie! Choćby chuj na chuju stanął, wyciągnę tego kota! Oznaczam miejscówkę ręcznikiem, który podarty, oszczany i usmarowany sadzą nadaje się już tylko na śmietnik.
– Poczekaj no tu, kocie – rzucam na odchodne absurdalne zdanie i zakładam plecak.
Nie to, żeby gadanie do kota było absurdalne – bardziej sugestia, iż mógłby sobie gdzieś pójść.
Po jakichś dwóch kilometrach dalszego marszu droga wyłania się z tunelu na otwarty teren, a wzdłuż jej lewego pobocza wybrzusza się niewielka zatoczka z punktem widokowym na Adriatyk. Stoją jakieś auta. Podbijam do taksówki – ten mnie wysłucha, bo będzie liczył, że coś na mnie zarobi.
Istotnie, taksówkarz wysłuchuje historii kota. Z taką miną, jakbym opowiadał mu o porwaniu przez kosmitów.
– Tak, tak, coś wymyślimy. Tylko muszę teraz jechać do miasta, niedługo wrócę – rzuca i odjeżdża.
– Po chuju wrócisz – myślę sobie.
Obczajam inne samochody – wszystkie lokalne. W tym samym momencie na parking zajeżdża auto na warszawskich blachach. No, zawsze jakiś punkt zaczepienia.
– Dzień dobry, jestem Janek i mam dość nietypową sprawę – zwracam się z wyciągniętą na powitanie ręką do młodego małżeństwa, które wysiada z samochodu, aby podziwiać nadmorskie klify.
– Grzegorz.
– Magda. Co to za sprawa? – przedstawiają mi się Polacy, ja zaś streszczam historię konającego stworzenia.
– Hmm… To co, pójdziemy pomóc kotkowi? – z lekkim uśmiechem Magda podpuszcza swego towarzysza.
– Noo, w sumie, czemu nie – zgadza się Grzegorz i po chwili spacerujemy sobie tunelem na miejsce kociej udręki.
– O ja pierdolę! – Magda odtwarza moją pierwszą reakcję na makabryczny widok sprasowanego kota.
Teraz już nikomu nie jest do śmiechu. Ruszamy do zmasowanej ofensywy ratowniczej. Ponownie przeciągamy mój zniszczony ręcznik. Magda pcha od strony szosy, Grzegorz ciągnie od strony morza, ja wypycham kota kijkiem. Połączenie wszystkich trzech akcji zaczyna dawać efekty. Centymetr po centymetrze kot przesuwa się na stronę życia.
– Jest głowa! – Grzegorz krzyczy po pół godzinie wspólnej walki.
Jeszcze kwadrans i cały kot wyskakuje ze szpary.
– Jeeest! – troje obcych ludzi skacze z radości, niczym kibice na stadionie po bramce dla swojej drużyny.
– Jaki on mały! – ze zdumieniem zauważam, gdy już wszyscy zbiliśmy piątki, dumni z powodzenia misji.
Faktycznie, w postaci sprasowanej wydawał się jakieś trzy razy większy. Tymczasem to maluśki kotek, do zmieszczenia w kieszeni. Odrętwiały ledwie chodzi, ale żyje i wraz z powrotem czucia w łapach bryka coraz żwawiej.
– Przynieś mu coś do picia, ja z nim poczekam – Magda zwracając się do Grzegorza sprawia wrażenie, jakby chętnie zatrzymała sobie ocalałego na stałe.
– A ty co zrobisz? – pytają się mnie oboje.
– A nic, pójdę dalej łapać stopa.
– To ja cię zawiozę gdzieś na dobrą drogę, wezmę wodę i tu wrócę – układa plan Grzegorz.
Znakomicie. Po kilku chwilach Grzegorz wysadza mnie na stacji benzynowej kilka kilometrów dalej i wraca do Magdy oraz kota. Dalszych losów zarówno młodego małżeństwa, jak i kota, nie znam, jednak wnioskując z wylewno-opiekuńczych reakcji Magdy na widok małego kotka, wcale bym się nie zdziwił, jeśli główny bohater akcji ratunkowej aktualnie pozostał mieszkańcem Warszawy.
Miasto… kotów
Do Kotoru dojeżdżam o zachodzie słońca. Logując się w hostelu o wdzięcznej nazwie „Pupa”, ulokowanym tuż przy marinie, dostaję mapkę miasta z wyszczególnionym muzeum… kotów. Sam zaś Kotor okazuje się całkowicie opanowany przez koty – te żywe, okupujące każdy parapet, jak i symboliczne – umieszczone na wszystkich pamiątkach, magnesach, itp. Co ciekawe, nazwa miejscowości wcale nie ma nic wspólnego z domowymi czworonogami. Wywodzi się z języka greckiego i oznacza coś tam związanego z gorącem. Popularne miasteczko, zgodnie ze wszystkimi opisami, urzeka swym klimatem, dopasowanym jednak bardziej pod preferencje starych małżeństw, przyjeżdżających na dwudziestą rocznicę ślubu, niżli podróżników.
Witamy w podróży
Łażę trochę po starówce, wdrapuję się na słynne mury, co o tej porze mogę zrobić za darmo – w ciągu dnia taka przyjemność ceni się osiem euro. Nazajutrz, pędzony realną groźbą śmierci z nudów, ewakuuję się na południe kraju. Łączonymi metodami autostopowo-busowymi docieram niemal do albańskiej granicy, do miasteczka Ulcinj, które ze względu na strukturą etniczną śmiało można nazwać przedsionkiem Albanii. Gdzieś na obrzeżach odnajduję zabukowany naprędce hostelik, na którego progu wita mnie gospodarz – argentyński włóczęga Nat, dorabiający sobie w ten sposób do własnej podróży.
– Cześć, jesteś z Polski? – po przedstawieniu się pyta mnie odziany w kremowy kapelutek Argentyńczyk.
– Tak, jestem.
– To super, my tu właśnie rozmawiamy z dziewczyną z Polski! – zaprasza mnie na zaplecze, gdzie poznaję Asię.
– Lubisz alkohol? Mam całą lodówkę. Ludzie mi zostawiają, a ja raczej mało piję… – oznajmia Nat, rozstawiając kieliszki do raki.
Mój Boże… Teraz wreszcie czuję, że zaczyna się prawdziwa podróż!